Klauzura (łac. = odosobnienie): Część klasztoru, do której nie mają wstępu ludzie obcy, goście. Opat: Przełożony opactwa, klasztoru mniszego, z reguły wybierany przez wspólnotę klasztorną. W niektórych klasztorach zwie się on przeorem (prior = pierwszy) albo gwardianem (= strażnikiem) lub też superiorem (= wyższym) czy
W marcu 2019 r. w Błoniu pod Warszawą odkryto pozostałości XIII-wiecznego klasztoru kanoników regularnych i rozpoczęto ratunkowe badania archeologiczne. Miały one potrwać aż do września. Tymczasem kilka dni temu te bezcenne w skali Mazowsza relikty zniknęły pod warstwą piachu i ziemi, a niebawem powstanie na nich parking. Dlaczego tak się stało? Poniżej dalsza cześć artykułu. O sprawie pisaliśmy już obszernie w kwietniu. Tutaj przedstawimy ją skrótowo. W lutym 2019 r. w trakcie budowy parkingu przy kościele Św. Trójcy w Błoniu natrafiono na pozostałości XIII-wiecznego klasztoru kanoników regularnych, reliktu unikatowego w skali naszego regionu. Po interwencji lokalnych działaczy i licznych artykułach w mediach sprawą zainteresował się Wojewódzki Mazowiecki Konserwator Zabytków. Nakazał wstrzymanie budowy i rozpoczęcie ratunkowych badań archeologicznych. Prace, prowadzone pod kierunkiem Jarosława Ilskiego z Muzeum Ziemi Błońskiej, miały potrwać co najmniej do początków września 2019 r. Tymczasem już kilka dni temu odsłonięte fragmenty fundamentów i piwnic klasztoru zniknęły pod warstwą ziemi i piachu. Budowę parkingu w tym miejscu wznowiono. To wywołało niepokój wielu mieszkańców Błonia o dalsze losy zabytku i jego stan. Czy słusznie? Szkuta wiślana z czasów Kolumba w Czersku. Sensacja archeolo... Zabezpieczenie przez zasypanieNajpierw zapytaliśmy w Wojewódzkim Urzędzie Ochrony Zabytków w Warszawie, który monitorował całą sprawę. - W czerwcu 2019 r. badania prowadzone w Błoniu zostały zakończone i odebrane w obecności przedstawicieli WUOZ. Gmina Błonie została zobowiązana do odpowiedniego zabezpieczenia odkrytych reliktów poprzez ich zasypanie i odizolowania od poziomu inwestycji związanej z budową parkingu. Tym samym pozostałości poklasztorne nie ulegną zniszczeniu. Linie przebiegu odkrytych murów zostaną odwzorowane i uczytelnione w nawierzchni parkingu. - uspokaja Damian Maniakowski, główny specjalista ds. zabytków nieruchomych w MWKZ, i wyjaśnia - Jest to rozwiązanie często praktykowane na obszarach miast historycznych i optymalne ze względów konserwatorskich. Dodatkowo burmistrz Błonia zobowiązał się do ustawienia tablicy informacyjnej o klasztorze zaznaczył, że na wszystkie działania i prace budowlane wokół reliktów inwestor budowy parkingu, czyli Gmina Błonie, uzyskał pozwolenie Mazowieckiego Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków. Co ważne, Maniakowski dodał też, że nie jest prowadzone postępowanie w sprawie wpisu reliktów klasztoru w Błoniu do rejestru zabytków. Trafią one jedynie do wojewódzkiej ewidencji zabytków, jak tylko powstanie raport podsumowujący trwające od marca do czerwca badania na lepsze czasyDr hab. Marcin Wojciech Solarz - wykładowca wydziału geografii UW, błoński patriota i jeden z odkrywców poklasztornych reliktów - uważa, że w sprawie osiągnięto maksimum tego, co dało się osiągnąć w obecnej Obiekt nie został zniszczony, a pierwotna technologia wykonania parkingu z pewnością by do tego doprowadziła. Poza tym budowa parkingu prowadzona jest zgodnie z zaleceniami MWKZ, pod nadzorem archeologa, a zatem wielka krzywda reliktom się nie stanie i kiedyś będzie można wrócić do badań. Wreszcie przeprowadzone zostały badania archeologiczne, zgromadzono pokaźną liczbę artefaktów, a część reliktów klasztoru udokumentowano - wymienia Solarz - Poza tym dzięki temu społeczność lokalna zainteresowała się przeszłością swojej małej można było zrobić więcej? - Tak, o ile strony mogące podejmować decyzje w sprawie i dysponujące środkami finansowymi byłyby chętne zrobić więcej - mówi naukowiec - Proponowałem przeprojektowanie parkingu, badania kompleksowe, wyeksponowanie reliktów i zabytków. Niestety, nie było nadać wypowiedzi naukowca jaśniejszy kontekst przypomnijmy, że teren, na którym powstaje parking, należy do parafii. Miasto jedynie finansuje jego budowę w ramach rozliczeń za wymianę działek. Archeolog Jarosław Ilski z Muzeum Ziemi Błońskiej, który prowadził badania poklasztornych pozostałości, zapewnia, że obiekt został należycie zabezpieczony i nie ulegnie zniszczeniu. - Szeroko płaszczyznowe badania archeologiczne prowadzone w trybie ratunkowym, przy ograniczeniach czasowych i finansowych niosą za sobą ryzyko utraty niektórych cennych informacji – wyjaśniał - Biorąc pod uwagę skomplikowaną stratygrafię tego stanowiska uzasadnione jest przeprowadzenie regularnych badań pozostałej części reliktów [do tej pory przebadano tylko część klasztoru pod parkingiem – red.], najlepiej kilkusezonowych, przy udziale większego grona specjalistów. Na to jednak trzeba mieć odpowiednie środki finansowe, o które w najbliższej przyszłości będziemy się pozostałości klasztoru jeszcze jakiś czas poczekają pod ziemią na należyte przebadanie. Ale jaki? To trudno powiedzieć. Klasztor kanoników regularnych w BłoniuPoczątki Błonia sięgają pierwszej połowy XIII w. To wówczas, jak się przypuszcza, książę Konrad Mazowiecki lub jego syn, Siemowit I, ufortyfikowali gród na tzw. Łysej Górze nad Utratą. Około 2,4 km od niego, nad Rokitnicą, czyli w obrębie dzisiejszego centrum miasta, rozpoczęto także budowę kościoła Świętej Trójcy (na zdjęciu poniżej). Prawdopodobnie w 1262 r. niedokończona jeszcze świątynia została poważnie uszkodzona w czasie wielkiego najazdu litewsko-ruskiego. W tym samym czasie spalono gród w Jazdowie na terenie dzisiejszej 1288 r. książę mazowiecki Konrad II ofiarował kościół w Błoniu wraz z okolicznymi wsiami - Wolą, Wawrzyszewem i Nieznaniewem - opactwu kanoników regularnych w Czerwińsku. Mieszkańcy tych miejscowości zostali tym samym wyłączeni spod sądów książęcych. Ponadto na mocy nadania mnisi mogli pobierać znaczną część główszczyzny - czyli odszkodowania, jakie w średniowieczu zabójca wypłacał rodzinie zabitego - o ile w zbrodnię wplątani byli ich poddani. Klasztor kanoników regularnych funkcjonował w Błoniu aż do 1819 r., kiedy to władze carskie dokonały kasaty zakonu. Kościół Świętej Trójcy przetrwał do dziś niemal w takiej formie, jaką nadali mu budowniczowie z końca XIII w. Klasztor, powstały również w tamtym okresie, miał mniej szczęścia. Usytuowany kilka metrów od kościoła budynek, o wymiarach 11 na 32 metry, został rozebrany na przełomie XIX i XX w. Jego pozostałości póki co znajdą się pod parkingiem i Jarosław Wojciechowskiego z przełomu XIX i XX wieku. W prawnym dolnym rogi widać budynek klasztornyFundamenty murowanego klasztornego budynku z XIII w. to nie tylko obiekt, który powinien być gruntowanie przebadany przez archeologów. To przede wszystkim cenny zabytek. Zwłaszcza na Mazowszu, w średniowieczu najbardziej zacofanej i pustoszonej przez najazdy dzielnicy kraju, gdzie tak wiekowych budowli niedrewnianych było jak na Jest to na pewno bardzo ważne odkrycie i dlatego trzeba ten obiekt nie tylko zabezpieczyć, lecz i gruntownie przebadać. Wszak Błonie to ważna rezydencja Konrada I Mazowieckiego, protoplasty książąt mazowieckich i kujawskich - mówił nam w kwietniu prof. Janusz Grabowski, wybitny specjalista od średniowiecznych dziejów Mazowsza - Jednak szczególną rolę ten ośrodkiem pełnił w czasie rządów jego wnuka Konrada II, pretendenta do stolca krakowskiego. Gdyby nie niespodziewany awans Warszawy, Błonie zostałoby najważniejszą książęcą rezydencją w tej części Mazowsza. Błonie: Bezcenne relikty XIII-wiecznego klasztoru zasypane. ... Historyk Janusz Grabowski: Stara Warszawa rozwinęła się dyna... Kościół św. Jerzego w Warszawie. Nieistniejąca świątynia prz... Polecane ofertyMateriały promocyjne partnera Ku pamięci piewszego gwardiana klasztoru franciszkanów w Wejherowie. O. Grzegorz Gdański, żyjący w XVII w. franciszkanin, założyciel klasztoru w Wejherowie został upamiętniony tablicą. Od piątku, 30 października znajduje się ona na ścianie obok klasztornej furty. Nowy numer 43/2023 Archiwum. Drodzy bracia i siostry! Na początku nowego roku przyjrzymy się dziejom chrześcijaństwa, by zobaczyć, jak się toczy historia i jak można ją odnawiać. Widzimy w niej, że to święci, kierujący się światłem Boga, są autentycznymi reformatorami życia Kościoła i społeczeństwa. Nauczając słowem i dając świadectwo własnym przykładem, potrafią oni zainicjować trwałą i głęboką odnowę Kościoła, bo sami są głęboko odnowieni, obcują z prawdziwą nowością: Bogiem obecnym w świecie. To pokrzepiające zjawisko, polegające na tym, że w każdym pokoleniu przychodzą na świat święci, a ich twórcze idee wzbogacają go i odnawiają, powtarza się nieustannie w historii Kościoła, nawet w smutnych i trudnych momentach. Widzimy bowiem, że w następujących po sobie stuleciach rodzą się także siły potrzebne do reformy i do odnowy, bo Bóg jest zawsze nowością i wciąż daje nowe siły, by posuwać się naprzód. Tak też było w xiii w., kiedy narodziły się i w nadzwyczajny sposób rozwinęły zakony żebrzące, które stanowiły wzór wielkiej odnowy w nowej epoce historycznej. Nazwano je w ten sposób, bo cechowało je «żebranie», czyli pokorne proszenie ludzi o wsparcie materialne, które pozwalało im żyć zgodnie ze ślubem ubóstwa i prowadzić misję ewangelizacyjną. Wśród zakonów żebrzących, które wówczas powstały, najbardziej znane i najważniejsze to Zakon Braci Mniejszych i Zakon Kaznodziejski, znane jako franciszkanie i dominikanie. Nazwy te pochodzą od imion ich założycieli, Franciszka z Asyżu i Dominika Guzmana. Ci dwaj wielcy święci potrafili w inteligentny sposób odczytywać «znaki czasu», wyczuwając, jakie wyzwania stały przed Kościołem ich czasów. Pierwszym wyzwaniem było powstawanie różnych grup i ruchów wiernych, którzy choć kierowali się usprawiedliwionym pragnieniem autentycznego życia chrześcijańskiego, często wyłączali się ze wspólnoty kościelnej. Głęboką niezgodę budził w nich piękny i bogaty Kościół, który zawdzięczał swój rozwój właśnie rozkwitowi monastycyzmu. W poprzednich katechezach mówiłem o wspólnocie monastycznej z Cluny, która stopniowo zaczęła coraz mocniej przyciągać młodzież, a więc siły żywotne, a także dobra i bogactwa. Pierwszym logicznym tego następstwem był rozwój Kościoła bogatego w posiadłości i statycznego. Temu Kościołowi przeciwstawiano ideę mówiącą, że Chrystus przyszedł na świat ubogi i że prawdziwy Kościół powinien być właśnie Kościołem ubogich; pragnienie prawdziwej autentyczności chrześcijańskiej wyraziło się w sprzeciwie wobec empirycznej rzeczywistości Kościoła. Były to tak zwane średniowieczne ruchy ubogich. Ostro krytykowały one styl życia księży i zakonników w tamtych czasach, oskarżając ich o zdradę Ewangelii i zarzucenie praktyki ubóstwa, które znamionowało pierwszych chrześcijan. Ruchy te przeciwstawiły posłudze biskupów własną «hierarchię paralelną». Aby usprawiedliwić swoje wybory, szerzyły one także naukę niezgodną z wiarą katolicką. Na przykład ruchy katarów czy albigensów nawiązywały do starych herezji, które głosiły lekceważenie świata materialnego bądź pogardę dla niego — sprzeciw wobec bogactwa szybko przerodził się w sprzeciw wobec rzeczywistości materialnej jako takiej — negację wolnej woli oraz dualizm, zakładający istnienie drugiej zasady, którą jest zło, porównywalnej z Bogiem. Ruchy te cieszyły się powodzeniem, zwłaszcza we Francji i we Włoszech, nie tylko ze względu na dobrą organizację, ale również dlatego, że krytykowały rzeczywisty nieład, który zapanował w Kościele na skutek niezbyt przykładnego postępowania różnych przedstawicieli duchowieństwa. Franciszkanie i dominikanie, idąc w ślady swoich założycieli, pokazali natomiast, że możliwe jest życie ewangelicznym ubóstwem, prawdą Ewangelii jako taką, bez zrywania z Kościołem; pokazali, że Kościół jest prawdziwym, autentycznym przybytkiem Ewangelii i Pisma Świętego. Więcej, właśnie głęboka więź z Kościołem i papieżem była źródłem siły świadectwa Dominika i Franciszka. Dokonując niezwykłego w historii życia konsekrowanego wybóru członkowie tych zakonów nie tylko rezygnowali z posiadania dóbr osobistych, jak czynili w starożytności mnisi, ale nie chcieli nawet, by wspólnota otrzymywała na własność ziemie i nieruchomości. Pragnęli w ten sposób dawać świadectwo życia niezwykle wstrzemięźliwego, wyrażającego solidarność z ubogimi i wyłączną ufność w Opatrzność, żyć na co dzień zdani na Opatrzność, ufnie oddawać się w ręce Boga. Ten styl życia osób i wspólnoty w zakonach żebrzących w połączeniu z całkowitym utożsamieniem się z nauczaniem Kościoła i jego władzą był bardzo ceniony przez ówczesnych papieży, takich jak Innocenty iii i Honoriusz iii, którzy w pełni zaakceptowali te nowe doświadczenia kościelne, rozpoznając w nich głos Ducha Świętego. Na owoce nie trzeba było długo czekać: grupy praktykujących ubóstwo, które oderwały się od Kościoła, powróciły do wspólnoty kościelnej bądź stopniowo się zmniejszyły i w końcu przestały istnieć. Dziś również, choć żyjemy w społeczeństwie, w którym «mieć» często bierze górę nad «być», bardzo skuteczne są przykłady ubóstwa i solidarności, które dają wierni, dokonujący tych odważnych wyborów. Dziś również nie brak tego typu inicjatyw: ruchów, które rzeczywiście rodzą się z nowości Ewangelii i radykalnie nią żyją w teraźniejszości, oddając się w ręce Boga, by służyć bliźniemu. Świat, jak przypomniał Paweł vi w Evangelii nuntiandi, chętnie słucha nauczycieli, kiedy są oni także świadkami. O tej lekcji nigdy nie należy zapominać w dziele głoszenia Ewangelii: trzeba przede wszystkim samemu żyć tym, co się głosi, być zwierciadłem Bożej miłości. Franciszkanie i dominikanie byli świadkami, ale również nauczycielami. W ich czasach występowało bowiem duże zapotrzebowanie również na wykształcenie religijne. Liczni wierni świeccy, mieszkający w miastach, które szybko się rozwijały, pragnęli praktykować bogate duchowo życie chrześcijańskie. Starali się zatem pogłębiać znajomość wiary i szukali przewodników na trudnej, lecz porywającej drodze świętości. Zakony żebrzące potrafiły znakomicie zaspokajać również tę potrzebę: głoszenie Ewangelii w jej prostocie, głębi i wielkości było celem, głównym bodajże celem tego ruchu. Z wielką gorliwością oddały się bowiem kaznodziejstwu. Bardzo liczni wierni, niejednokrotnie całe ich tłumy gromadziły się, by w kościołach i na wolnym powietrzu słuchać kaznodziejów, takich jak na przykład św. Antoni. Poruszali oni tematy bliskie życia ludzi, przede wszystkim praktykowanie cnót teologalnych i moralnych, ilustrując je konkretnymi przykładami, łatwo zrozumiałymi. Uczono także sposobów wzbogacania życia modlitwy i pobożności. Franciszkanie na przykład z zapałem szerzyli nabożeństwo do człowieczeństwa Chrystusa, które zobowiązywało do naśladowania Pana. Nie dziwi zatem, że liczni wierni, kobiety i mężczyźni, wybierali na przewodników na drodze chrześcijańskiej braci franciszkanów i dominikanów, którzy byli cenionymi i poszukiwanymi kierownikami duchowymi i spowiednikami. Powstały w ten sposób stowarzyszenia wiernych świeckich, którzy inspirowali się w życiu duchowością św. Franciszka i św. Dominika, dostosowując ją do swego stanu. Był to tzw. trzeci zakon, zarówno franciszkański, jak dominikański. Inaczej mówiąc, idea «świętości świeckiej» miała wielu zwolenników. Jak przypomniał Ekumeniczny Sobór Watykański ii, powołanie do świętości nie jest zastrzeżone dla niektórych, lecz jest powszechne (por. Lumen gentium, 40). We wszystkich stanach, zgodnie z potrzebami każdego z nich, można żyć Ewangelią. Również dzisiaj każdy chrześcijanin powinien dążyć do «wysokiej miary życia chrześcijańskiego», niezależnie od stanu, do jakiego należy! W Średniowieczu znaczenie zakonów żebrzących wzrosło tak dalece, że instytucje świeckie, takie jak organizacje pracowników, dawne korporacje, a nawet władze obywatelskie przy opracowywaniu swoich regulaminów, a niekiedy w poszukiwaniu rozwiązań wewnętrznych i zewnętrznych konfliktów często zasięgały porad duchowych członków owych zakonów. Średniowieczne miasto zawdzięczało swój rozwój duchowy franciszkanom i dominikanom. Z wielkim wyczuciem stosowali oni strategię duszpasterską dostosowaną do przemian społeczeństwa. Wiele osób przenosiło się ze wsi do miast, dlatego zaczęli wznosić swoje klasztory w obrębie miast, zamiast, jak wcześniej, z dala od nich. Aby prowadzić działalność dla dobra dusz, musieli także — w zależności od potrzeb duszpasterskich — podróżować. Innym nowatorskim wyborem zakonów żebrzących było zrezygnowanie z zasady życia w stałych miejscach, która była klasycznym rysem starożytnego monastycyzmu, na rzecz innego stylu. Bracia mniejsi i członkowie Zakonu Kaznodziejskiego z apostolską gorliwością podróżowali z miejsca na miejsce. W rezultacie organizacja ich zakonów zaczęła się różnić od organizacji większości zakonów monastycznych. Zamiast tradycyjnej autonomii, jaką cieszył się każdy klasztor, liczyły się bardziej zakon jako taki i jego główny przełożony oraz struktura prowincji. Zakony żebrzące były zatem bardziej otwarte na potrzeby Kościoła powszechnego. Ta elastyczność pozwalała na powierzanie specyficznych zadań braciom, którzy najlepiej się do tego nadawali, toteż zakony żebrzące dotarły do północnej Afryki, na Bliski Wschód i do północnej Europy. Ta elastyczność odnowiła dynamizm misyjny. Innym wielkim wyzwaniem były dokonujące się wówczas przemiany kulturowe. Nowe kwestie były przedmiotem żywych dyskusji na uniwersytetach, które powstały z końcem xii w. Bracia mniejsi i członkowie Zakonu Kaznodziejskiego bez wahania wzięli na siebie również to zadanie i jako studenci i profesorzy wstąpili na najbardziej znane wówczas uniwersytety, stworzyli ośrodki naukowe, pisali wartościowe dzieła, dali początek autentycznym systemom myślowym, przyczynili się do rozwoju teologii scholastycznej w okresie jej największego rozkwitu, wywarli istotny wpływ na rozwój myśli. Najwięksi myśliciele, św. Tomasz z Akwinu i św. Bonawentura, byli członkami zakonów żebrzących, działali z takim właśnie zapałem nowej ewangelizacji, który zrodził również nową odwagę myślenia, dialogu rozumu i wiary. Dziś również potrzebna jest «miłość prawdy i w prawdzie», «miłość intelektualna», by oświecić umysły i połączyć wiarę z kulturą. Praca franciszkanów i dominikanów na uniwersytetach średniowiecznych stanowi zachętę, drodzy wierni, do tego, by poprzez obecność w ośrodkach kształtowania się wiedzy z szacunkiem i przekonaniem ukazywać w świetle Ewangelii podstawowe kwestie dotyczące człowieka, jego godności, jego odwiecznego przeznaczenia. Myśląc o roli franciszkanów i dominikanów w Średniowieczu, o odnowie duchowej, do jakiej doprowadzili, o tchnieniu nowego życia, jakim napełnili świat, pewien mnich powiedział: «W owym czasie świat się starzał. Dwa zakony powstały w Kościele i odnowiły jego młodość jak młodość orła» (Burchard d'Ursperg, Chronicon). Drodzy bracia i siostry, zwróćmy się na początku tego roku do Ducha Świętego, wiecznej młodości Kościoła: niech On sprawi, że każdy poczuje, jak pilnie potrzebne jest konsekwentne i odważne świadectwo Ewangelii, aby nie zabrakło nigdy świętych, dzięki którym Kościół zabłyśnie jak zawsze czysta i piękna oblubienica, bez zmazy i bez zmarszczki, która potrafi w nieodparty sposób przyciągnąć świat do Chrystusa, do Jego zbawienia. Trzęsienie ziemi na Haiti Chciałbym zwrócić się do wszystkich z apelem w związku z dramatyczną sytuacją, w jakiej znajduje się Haiti. Myślę przede wszystkim o ludności, która ucierpiała na skutek straszliwego trzęsienia ziemi, przed kilkoma godzinami, które spowodowało ogromne straty: wielka liczba ludzi poniosła śmierć, bardzo wielu zostało bez dachu nad głową lub zaginęło, zniszczenia materialne są ogromne. Wzywam wszystkich, by zjednoczyli się ze mną w modlitwie do Pana za ofiary tej katastrofy i za tych, którzy opłakują ich śmierć. Zapewniam osoby, które straciły swoje domy, i wszystkich ciężko doświadczonych na różne sposoby przez tę wielką klęskę żywiołową, że duchowo jestem z nimi i proszę Boga, był dał im ulgę i pociechę w cierpieniu. Apeluję do wielkoduszności wszystkich, aby tym naszym braciom i siostrom, którzy znaleźli się w potrzebie i są pogrążeni w bólu, nie zabrakło naszej konkretnej solidarności i skutecznego wsparcia ze strony wspólnoty międzynarodowej. Kościół katolicki natychmiast przystąpi do działania za pośrednictwem swoich instytucji charytatywnych, aby zaspokoić najpilniejsze potrzeby ludności. Do Polaków: Witam serdecznie uczestniczących w tej audiencji Polaków. Siostry i bracia! W okresie zwykłym, rozpoczętym w liturgii, kontynuując idee Roku Kapłańskiego, waszej szczególnej modlitwie polecam wszystkich kapłanów. Biorąc udział w niedzielnej Eucharystii, wypraszajcie moralną doskonałość ich życia i wierność apostolskiej posłudze. Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. Benedykt XVI
Muzeum Jana Pawła II i Prymasa Wyszyńskiego w Warszawie KSIęGOZBIóR KLASZTORU PAULINóW W OPOROWIE WEDŁUG KATALOGóW BIBLIOTECZNYCH Z xVIII WIEKU W 1955 r. badacz kolekcji wrocławskiego Ossolineum, Zdzisław Staniszewski, zwrócił uwagę na potrzebę badania księgozbiorów rozproszonych woparciu o zachowane inwentarze biblio-teczne.
Przełożony klasztoru w niektórych zakonach krzyżówka krzyżówka, szarada, hasło do krzyżówki, odpowiedzi, Źródła danych Serwis wykorzystuje bazę danych plWordNet na licencji Algorytm generowania krzyżówek na licencji MIT. Warunki użycia Dane zamieszczone są bez jakiejkolwiek gwarancji co do ich dokładności, poprawności, aktualności, zupełności czy też przydatności w jakimkolwiek celu.

18 listopada 2021 roku odbyło się na Wydziale Prawa Kanonicznego Uniwersytetu Papieskiego Jana Pawła ii w Krakowie sympozjum naukowe pt. Przełożony – podwładny. Odpowiedzialność prawna w Kościele, które po przerwie związanej z pandemią koronawirusa zgromadziło liczną grupę kanonistów z całej Polski. Miejscem obrad tradycyjnie

Przykłady Odmieniaj Każdego dnia, opierając się na ramieniu pielęgniarza lub przeora, mężczyzna szedł o kilka kroków dalej. Przeor, człowiek wcale bystry, zauważył, że Prostaczek ma nieco zarostu: wiedział, że Huroni go nie mają Literature Wyraźne życzenie założyciela, by przeor był, podobnie jak on sam, pustelnikiem, wkrótce zlekceważono. Literature - Philip z Gwynedd, przeor Kingsbridge. - Jego głos był donośniejszy, niż zamierzył. Literature Przeor, toż on umarł z piętnaście lat temu Literature Nagle zrozumiał, że jeśli przeor wie o spotkaniu z Rają, to może wiedzieć także o celu jego poszukiwań. Literature Zdaje się, że przeor cię wzywa. Tylko brat Rogelio pozostał przy boku przeora Literature Aliena i Jack przeszli przez cmentarz, omijając plac budowy, i weszli do domu przeora. Literature Oczywiście było możliwe, że król działa na własną rękę, chociaż przeor w to nie wierzył, podobnie zresztą jak Gabriel. Literature –Tak jest, mój panie biskupie powiedział przeor Philip z dobrze udanym uśmiechem, po czym ruszył do wyznaczonej pracy. Literature Następnego dnia poczuł, że jest gotów stawić czoło przeorowi. Literature Usłyszał głos stojącego przy nim Philemona: — Spróbuj zachować spokój, ojcze przeorze. Literature - Zmarszczył brwi wpatrując się w nią. - Już przedyskutowałaś ten pomysł z przeorem Jonatanem, tak? Literature To tylko słowa, przeorze. Od ojca przeora Nicolas dostał list wprowadzający, który miał usunąć wszystkie przeszkody. Literature Przeor uświadomił sobie, że ustawili stopy trumny w górze, przez co święty stał teraz na głowie. Literature Przeor Wishart pogładził brodę w wilgotnej ciemności Literature Kiedy byłem nowicjuszem, pracowałem z przeorem Philipem i Tomem Budowniczym jako nadzorca robót. Literature Mógł pozostać lojalny wobec przeora Philipa. Literature Przyjechał lord William, przeor Godwyn i Edmund Wooler. Literature Wybrany na przeora opactwa, piastował to stanowisko aż do momentu, kiedy został arcybiskupem Canterbury w 1093 roku. Literature Postanowił ukryć pochodzenie piratów i zwrócić się do przeora. Literature Przeor Harndonu pchnął swojego konia. Literature

O jciec Maciej Niedzielski OP do niedawna mieszkał i pracował w polskiej parafii przy klasztorze dominikanów w Pradze w Czechach. Po złożeniu wyznania wiary 5 lipca 2023 roku na ręce o. Prowincjała, Łukasza Wiśniewskiego OP rozpoczął trzyletnią kadencję przełożonego klasztoru w Ustroniu-Hermanicach. Wcześniej o. Prowincjał
Nie pomylę się, jeśli napiszę, że w Kościele "ryby i zakonnice głosu nie mają". Czy pójście do zakonu to jednocześnie przyjęcie na służbę księżom i starszym siostrom w zakonie? Gdzie w tym wszystkim radość służenia Bogu? Ciche i pokorne służebnice Pana. Zaślubione Bogu. Służące Jemu i ludziom. Służące. Koniec końców, to właśnie ze służącymi często utożsamiane są siostry zakonne w Polsce. Czy pójście do zakonu to jednocześnie przyjęcie na służbę księżom i starszym siostrom w zakonie? Gdzie w tym wszystkim radość służenia Bogu? Nie pomylę się, jeśli napiszę, że w Kościele "ryby i zakonnice głosu nie mają". Częściej niż siostry zakonne, ale pewnie trochę rzadziej niż kapłani wypowiadają się świeccy. Utarło się zatem przekonanie, że zakonnice to niewykształcone kobiety, które w swojej głupocie (przepraszam Siostry) oddały się na służbę… no właśnie - w zasadzie wszystkim. Historyczne zaszłości sprawiły, że siostry z zakonów, które uległy kasacie, nie miały się gdzie podziać i tak, często do ich charyzmatu, dołączył jeszcze jeden - służba kapłanom na plebaniach. Oprócz troski o zakrystię, niekiedy przygrywanie na organach, dbały o parafialny dom, gotując i sprzątając. Tak, często jest do dziś, choć trzeba zauważyć, że wiele zgromadzeń znów powoli uniezależnia się od księży. I dobrze. W momencie, gdy służba zamienia się w niewolnictwo należy odciąć toksyczne więzy, nawet za cenę opuszczenia strefy komfortu. Być może wciąż za wolno, ale siostry wyłamują się ze stereotypu sióstr służek. Niesamowite dzieła które prowadzą - domy dziecka, pomocy społecznej, samotnej matki, przedszkola, szkoły - wymagają kwalifikacji, których nie powstydziłby się nie jeden manager, a siostry po prostu robią swoje. Także z edukacją wyższą sióstr nie jest tak źle, gdyż znakomita większość, jeśli nie wszystkie posyłane są na studia teologiczne, a niektóre z nich sięgają po jeszcze wyższe tytuły naukowe. O ile księży doktorów jest masa, to jeszcze kilka lat temu tytuł siostry doktor budził zdziwienie. Dziś już nie. Szerokość ich zaangażowania duszpasterskiego jest niezwykła - wiele z nich odwiedza więzienia, poprawczaki, posługuje w szpitalach, wyciąga dziewczyny z prostytucji i bezdomnych z życiowego dołka. Tysiące zakonnic za granicą stanowią często zielone oazy na pustkowiu laicyzacji, a tam, gdzie ludzie już zapomnieli, lub nawet nie poznali Bożej miłości przypominają o Jego realnej obecności niczym wieczna lampka przy tabernakulum. Także te klauzurowe, choć nieobecne dla świata, dają o sobie znać, przynosząc duchowe owoce swojej żywej obecności. >> Siostry od wykluczonych. "To jest ich świat, czy nie jest cudowny?" [WYWIAD] Choć dla wielu ludzi habit jest jak ściana, której nie są w stanie pokonać, to myślę, że ŚDM w Krakowie udowodniły nam, że zakonnice to całkiem zwyczajne kobiety. Choć widok zakonnicy w fastfoodzie nadal zaskakuje (no przecież mają czasem ochotę na jakiś mleczny koktajl), to nie aż tak jak przed 2016. Bo zakonnica i burgera może zjeść, a może nawet piwa ze znajomymi skosztować. Bo dlaczego nie? To też człowiek. Kiedyś w rozmowach ze znajomymi przewinął się temat powołania i różnic między życiem księdza i zakonnicy. Niemal oczywistym było to, że księża mają lepiej. Od prozaicznego "świeckiego" wyjścia na miasto (bo siostra przecież nie porzuca habitu), po kwestie utrzymania i zarobków. Wniosek był prosty - o ile ktoś może iść "na księdza" między innymi z pobudek materialnych, to ten czynnik w wypadku sióstr zakonnych jest zdecydowanie nierealny. I to nie jest tak, że siostry żyją w skrajnym ubóstwie i przymierają głodem. Wiele z sióstr, z którymi rozmawiałem na temat zakonnego ubóstwa przyznaje, że ich styl życia nie różni się od statusu średnio sytuowanej polskiej rodziny. Podkreślić jednak należy, że w zakonach nie ma miejsca na rozrzutność i zachcianki. W niektórych zgromadzeniach siostry otrzymują skromne, ale wystarczające kieszonkowe, w innych potrzeby sygnalizowane są ekonomowi zakonnemu. >> Zakonnice zaczęły mówić o wykorzystywaniu seksualnym. #MeToo je otworzyło Minęło już trochę czasu od mojej lektury "Zakonnice odchodzą po cichu" Marty Abramowicz. Choć jednym historie tam zawarte mogą się wydawać zdecydowanie przerysowane, drugim z kolei absolutnie prawdziwe, to zdecydowanie stonowałbym nastroje. Różnice między żeńskimi i męskimi zgromadzeniami zakonnymi są takie jak między kobietami i mężczyznami, stąd emocjonalność kobiet ma pewnie jakiś wpływ na atmosferę w domach. Studzeniu emocji może pomóc kapelan czy spowiednik, a wydaje się, że formacja kapłanów ma w tej materii jeszcze wiele do nadrobienia. Dużą odpowiedzialność za atmosferę w zakonie ma jego głowa. To przełożony generalny odpowiada w pierwszej kolejności za realizację zakonnego charyzmatu, a by tego dokonać, potrzebny jest zgrany zespół. Źle się dzieje, jeśli przełożona w swoich decyzjach bagatelizuje współsiostry, czy to młode, czy starsze, bo zarówno jedne, jak i drugie wiele wnoszą we wspólnotę - długoletnie doświadczenie tak duchowe, jak i duszpasterskie, młodzieńczy zapał, a także nieoceniony krzyż cierpienia. Trzeba jednak pamiętać, że tam gdzie człowiek, tam zawsze mogą pojawić się błędy. Bo jesteśmy tylko ludźmi. W mojej parafii jeszcze do dziesięć lat temu posługiwały siostry. Krajobraz rodzinnego miasteczka niczym złota nić przeszywały ciemne habity Sióstr Józefitek. Niemal 90 lat pobytu w Mielcu wypełniła troska o założoną ochronkę, a później przedszkole, katechizacja w szkołach podstawowych i katecheza maluchów w parafii, nieoceniona praca z dziewczynkami z Dziewczęcej Służby Maryjnej i niezwykłe świadectwo życia dawane młodzieży. Do tego tytaniczna praca w kancelarii parafialnej, troska o dom parafialny i kościół - od kwiatów i porządków po okolicznościowe dekoracje. Do dziś odwiedzając parafialną świątynie, mam przed oczyma siostry, które zawsze zajmowały ławkę w pobliżu prezbiterium, a pośród pamiątek z dzieciństwa przechowuję dyplomy potwierdzające uczestnictwo w katechezach dla dzieci. Pamiętam jasełka organizowane w Parafii i późniejsze wyjazdy w różne zakątki w nagrodę za uczestnictwo. Pamiętam siostrę Balbinę, na której wieszaliśmy się w przedszkolu jak na choince i szybciutkie tempo siostry Marciny śpieszącej na lekcje do szkoły. Pamiętam siostrę Pacyfikę, która przynosiła nam na próby jasełek kanapki i herbatę, a jej donośny śmiech rozbawiał każde smutne serducho. Pamiętam siostrę Klemensę i taniec "Pingwinka" na rynku. Wspominam mądre rozmowy z siostrą Elizeuszą i wsparcie od siostry Viannei. Miałem to szczęście, że nie spotkałem złej siostry. Dla mnie wszystkie są święte. Dziękuję Wam Siostry! Choć z roku na rok sióstr ubywa, to wierzę, że Pan Bóg nie dopuści, aby wyginęły jak dinozaury. Poświęcenie swojego życia dla Pana Boga jest czymś po prostu pięknym. Jako że siostry zakonne są takim moim "hobby" (po prostu są jak superbohaterowie ze wszystkimi atrybutami - od superwdzianka, po supermoce) zawsze nowo poznane siostry pytam, czy są szczęśliwe. I wiecie co? Mimo pracy w trudnych środowiskach, różnorakiej sytuacji we wspólnocie, wszystkie zgodnie odpowiadają że tak. Bo życie dla Boga, z Bogiem i w Bogu zawsze daje szczęście. Tekst pochodzi z bloga
Przełożony klasztoru, np. franciszkanów: Inne opisy: opowiedzieć komuś, co się naprawdę czuje, myśli na jakiś ważny temat postępować przeciwnie, niż

Punktem wyjścia w rozważaniach o pokucie w starożytności chrześcijańskiej jest poczucie grzechu i konieczności oczyszczenia się z niego. Tak Kościół rozumiany jako wspólnota ochrzczonych i wierzących w Chrystusa, jak też każdy poszczególny chrześcijanin, od samego początku mieli świadomość istnienia grzechu i grzeszności każdego z członków Kościoła. Przypominała o tym podstawowa prawda wiary głosząca śmierć Chrystusa za nasze grzechy, a na co dzień uświadamiała to modlitwa „Ojcze nasz”, którą każdy codziennie się modlił. Każdy ochrzczony powtarzał czasem kilka razy dziennie: „odpuść nam nasze winy”. Skoro mamy tymi słowami modlić się codziennie, to oznacza, że jesteśmy grzeszni i nieustannie potrzebujemy miłosierdzia Bożego. Św. Augustyn mówił o grzechach codziennych, za które należy zadośćuczynić codzienną pokutą. Istniała zatem świadomość grzechu, który może być zgładzony przez miłosierdzie Boże, człowiekowi czyniącemu pokutę. Przypominały o tym również teksty Pisma Świętego, nad którymi coraz głębiej medytowano. Świadomość popełniania grzechów miała towarzyszyć każdemu chrześcijaninowi, zwłaszcza gdy stawał przed Bogiem aby się modlić. Wyznanie swojej grzeszności było wręcz nakazane wszystkim uczestnikom Eucharystii. Już w najstarszym tekście chrześcijańskim Didache mamy przypomnienie: „gromadźcie się razem, by łamać chleb i składać dziękczynienie, a wyznawajcie ponadto wasze grzechy, aby ofiara wasza była czysta”[1]. To zalecenie jest świadectwem dwóch rzeczy: świadomości grzeszności i konieczności oczyszczania się z grzechów, zwłaszcza wtedy, gdy szuka się kontaktu z Bogiem. Wyznanie grzechów na początku sprawowania Eucharystii było jednym z takich sposobów. Tego wyznania nie można rozumieć jako spowiedzi publicznej, ale jak to mamy we współczesnej liturgii, było to wspólne przeproszenie za grzechy. Jednak każdy w swoim sumieniu miał obowiązek przeprosić Boga za uświadomione własne grzechy. W ten sposób to wyznanie grzechów nie dotyczyło tylko tych, którzy popełnili jakieś szczególne grzechy, ale wszystkich, bo każdy popełniał grzechy codzienne. Zanim jednak chrześcijanin mógł przepraszać za swoje grzechy konieczne było wejście w przyjaźń z Bogiem. To dokonywało się w sakramencie chrztu. Zgodnie z nauką Kościoła każdy człowiek przychodzący na świat potrzebuje obmycia z tego, co nazwano później grzechem pierworodnym. I Kościół oferował chrzest, czyli pierwszą pokutę, dzięki której człowiek otrzymywał odpuszczenie wszystkich grzechów, w jakie popadł bez własnej winy i jakie sam osobiście popełnił. Jeśli nie slyszysz radia spróbuj inny strumień lub zewnętrzny player Audycja RDN Małopolska Pierwsza pokuta Przyjęcie chrztu gwarantowało odpuszczenie wszystkich grzechów. Zwyczajnym rodzajem chrztu był ten udzielany w Kościele przez zanurzenie lub polanie wodą. Oczywiście taki chrzest można było przyjąć tylko raz w życiu. Przekreślał on grzeszną przeszłość bez zobowiązywania do jakiegokolwiek zadośćuczynienia a jedynie w okresie przygotowania do chrztu należało podjąć zwyczajne akty pokutne. Przede wszystkim jednaj wymagane było szczere nawrócenie i wyjście z grzesznej sytuacji. Przykładowo. Przed chrztem należało uporządkować życie małżeńskie i zawodowe. W ramach takiego uporządkowania ktoś zajmujący się pracą niemoralną musiał z niej zrezygnować, a związek małżeński musiał być uregulowany zgodnie z etyką chrześcijańską. Dopełniwszy tych warunków, człowiek mógł mieć spokój sumienia i rozpocząć nowe życie w łasce, czyli w przyjaźni i we wspólnocie z Bogiem, oraz w jedności ze wspólnotą, czyli Kościołem. Przyjęcie chrztu nie oznaczało jednak dla nikogo trwałej i absolutnej bezgrzeszności. Jak już zostało wspomniane, chrześcijanie żyli z świadomością swojej grzeszności. Nie oznaczało to jednak utraty życia Bożego, czyli łaski. Tej nie traciło się przez grzechy codzienne, których uniknąć było bardzo trudno. Te popełniane przed chrztem były zmazane w tym sakramencie, natomiast za grzechy popełniane po chrzcie każdy ochrzczony miał obowiązek podejmować czyny pokutne i korzystać z różnych środków, które uważano za skuteczne jako zadośćuczynienie. Każdy jednak musiał robić to na własny rachunek. Kościół tylko podsuwał pewne propozycje. Znane są rady Orygenesa, który wyróżniał siedem sposobów pokuty. Były to; chrzest, męczeństwo, jałmużna, darowanie uraz bliźnim, nawrócenie grzesznika, doskonała miłość i wreszcie „twardy i trudny przez pokutę, kiedy to grzesznik łzami obmywa swoje łoże […] i nie wstydzi się wyznać swego grzechu kapłanowi Pańskiemu”[2]. Inni autorzy wymieniali jeszcze więcej. Dodawali umartwienia, modlitwa innych, walka z wadami, posty, unikanie przyjemności, itd[3]. Podstawową pozostawała jednak modlitwa o „odpuszczenie win” i związana z nią obietnica Chrystusa. Początkowo nikt w tę sferę nie ingerował. Każdy chrześcijanin sam, według własnego uznania podejmował akty pokutne, nikogo o tym nie informując. Była to tzw. pokuta codzienna, do której praktykowania każdy się poczuwał. Już jednak pierwsze wspólnoty chrześcijańskie doświadczyły w sposób bolesny, że chrzest nie chroni przed uczynkami nie dającymi się pogodzić z wymaganiami Kościoła. Pojawiły się przypadki ciężkich wykroczeń, zwłaszcza zaparcia się wiary i bałwochwalstwa. Najczęściej miało to miejsce podczas większych lub mniejszych prześladowań. Ludzi dopuszczających się tego typu czynów usuwano ze wspólnoty. Nazywało się to pozbawieniem komunii, bo istotnie najbardziej widocznym znakiem takiego wykluczenia był zakaz uczestnictwa w Eucharystii i przyjmowania Komunii Świętej. Wykluczeni musieli się z tym pogodzić i problem pozornie był rozwiązany. Druga pokuta Problemu z wykluczonymi z Kościoła nie było do chwili, kiedy niektórzy z nich zaczęli starać się o powrót. Te pojedyncze na początku przypadki wywołały w Kościele dyskusję. Najpierw zaczęto się zastanawiać, czy Kościół może takich ludzi przyjmować. Gdyby tak było, to rodziło się następne pytanie: jak to robić? Ewangelia w tym względzie nie daje jasnych rozwiązań. Odpowiedź na pierwsze pytanie nie była wcale taka oczywista. Gorąca dyskusja rozpoczęła się w drugim wieku i długo nie było jednoznacznych rozstrzygnięć. Zwolennicy powrotu grzeszników powoływali się głównie na władzę odpuszczenia grzechów, jaka Chrystus dał apostołom, a tym samym Kościołowi: „Komu grzechy odpuścicie, są im odpuszczone”. Ta władza miała dotyczyć wszystkich grzechów. Przytaczano przykład Chrystusa, który wszystkim przebaczał. Argumenty wydawały się przekonujące. Jednak przeciwnicy tego rozwiązania powoływali się na świętość Kościoła, z która trudno pogodzić obecność w nim grzeszników. Odwoływano się również do racji duszpasterskich. Przeciwnicy powrotu grzeszników do Kościoła obawiali się osłabienie dyscypliny kościelnej i tym samym częstszych przypadków popełniania grzechów. Skoro – mówili – chrześcijanin będzie miał świadomość możliwości powrotu do Kościoła, po popełnieniu ciężkiego grzechu, to nie będzie się lękał usunięcia z niego. Przypomnijmy: chodzi o jednorazową możliwość. Nie brakowało też głosów przypominających o świętości Kościoła. W takim Kościele nie ma miejsca dla ludzi dopuszczających się grzechów ciężkich po chrzcie. Chrześcijanie nie godzący się na przyjmowanie grzeszników do Kościoła, często sami w ramach protestu odłączali się tworząc Kościół świętych albo czystych. Zastanawiano się również nad sposobem jednania grzeszników z Kościołem. Dyskusje dotyczyły tego jak i kto miałby tego dokonywać, na jakich warunkach. Były to jak widać racje teologiczne i pastoralne. Pokuta publiczna Wreszcie w trzecim wieku zwyciężyło przekonanie, że chrześcijanom, którzy zostali wykluczeni z Kościoła można i należy umożliwić powrót. Apogeum tej debaty nastąpiło po prześladowaniach za Decjusza, w 249 roku. Było to bardzo specyficzne prześladowanie, bo pozornie nie było wymierzone w chrześcijan. Otóż ten cesarz wydał dekret nakazujący wszystkim mieszkańcom Cesarstwa złożyć w stosownym urzędzie zaświadczenie o złożeniu pogańskiej ofiary. Takie zaświadczenia mogli wydawać wyznaczeni urzędnicy. Okazało się, że bardzo wielu chrześcijan takie zaświadczenie złożyło. Formalnie stali się winni bałwochwalstwa i tym samym zostali wykluczeni z Kościoła. Prześladowanie na szczęście nie trwało długo. Gdy ustało wielu z tych wykluczonych z Kościoła – nazwano ich „lapsi”, czyli upadli – chciało do Kościoła wrócić. Co więcej, wielu z nich tłumaczyło, że wcale nie są winni bałwochwalstwa, bo ofiary pogańskiej w rzeczywistości nie złożyło, a tylko postarali się o zaświadczenie. Okazało się, że takie zaświadczenie można było, jak to się popularnie mówi, „załatwić”. Po burzliwych debatach biskupi zgodzili się na powrót tych „upadłych” do Kościoła. Warunkiem było odprawienie pokuty. Jej czas i rodzaj ustalał w każdym przypadku biskup, bo też bardzo zróżnicowana była sytuacja każdego z nich i należało rozeznać ciężar odpowiedzialności. Inna była sytuacja tych, którzy rzeczywiście ofiarę złożyli, a inna tych, którzy tylko postarali się o zaświadczenie. Z kolei nawet wśród tych, którzy ofiarę złożyli, jedni czynili to po torturach, inni bez tego. W zależności od winy starano się ustalić czas trwania pokuty. Jej istotą był zakaz uczestnictwa w Eucharystii i przyjmowania Komunii świętej. Ten zakaz był mierzony latami, a najcięższych przypadkach miał trwać do końca życia. Oprócz tego pokutujący miał obowiązek wypełniać inne czyny pokutne. Zakończenie pokuty wiązało się z udzieleniem pokutnikowi Komunii świętej. Od tej chwili mógł również uczestniczyć w sprawowaniu Eucharystii. Wprawdzie zasady powtórnej pokuty opracowane dla „upadłych” w czasie prześladowań dotyczyły grzechu apostazji, a więc odstępstwa od wiary, ale obowiązywały one również wobec grzeszników wykluczonych z Kościoła za inne grzechy. Przełom jaki nastąpił w trzecim wieku uruchomił cały proces. Przyjmowanie do Kościoła ludzi z niego wykluczonych stało się czymś naturalnym. Dopracowywano tylko sposób w jaki ten powrót miał następować. Trudno jest śledzić jak ten proces przebiegał, ale wiemy jak wyglądał w czwartym wieku, czyli w okresie rozkwitu publicznej pokuty. Rozpoczęcie pokuty miało charakter liturgiczny. Biskup nakładał na pokutnika ręce i określał mu czas jej trwania. Penitent wchodził tym samym do stanu pokutników. Często wyróżniali się oni nawet przez noszenie specjalnego stroju pokutnego. Generalnie pokuta składała się z czterech etapów. Pierwszy etap polegał na przed drzwiami kościoła i proszeniu wchodzących tam o modlitwę. Nazywano tych pokutników „płaczącymi”. Następnie pokutnik mógł już wejść do kościoła i pozostać w nim, w wyznaczonym miejscu, do zakończenia liturgii słowa. Po czym musiał opuścić kościół wraz z katechumenami. Trzeci etap pokuty polegał na tym, że pokutnik pozostawał w kościele w specjalnie wyznaczonym miejscu, ale nie mógł uczestniczyć w liturgii. Często pozostawał w pozycji klęczącej, albo nawet leżąc krzyżem na posadzce. Dopiero odbywając czwarty etap pokuty mógł uczestniczyć w liturgii, jednak bez możliwości przystępowania do Komunii świętej. Dopiero po zakończeniu tego etapu następował moment udzielenia Komunii świętej i tym samym pokutnik wracał do pełnej jedności ze wspólnotą. Etapy czy tez stopnie pokuty były zazwyczaj rozłożone równomiernie. Jeśli więc ktoś miał nałożony dwudziestoletni okres pokuty, to każdy z tych etapów liczył pięć lat. Tylko niebezpieczeństwo mogło skrócić okres pokuty. Oczywiście nad przebiegiem pokuty czuwali wyznaczeni ludzie. Byli to diakoni, ostiariusze, a przede wszystkim biskup. Z każdym etapem mogły być związane lokalne zwyczaje. W Rzymie pokutujący, którzy już byli w kościele, stali ze spuszczonymi głowami, a po skończonej Eucharystii, padali na twarz. Przychodził do nich biskup, który również padał na posadzkę a wraz z nim pozostali wierni. Po chwili modlitwy biskup, a za nim pozostali powstawali i pokutników odsyłano[4]. Na Wschodzie tego zwyczaju nie znano. Natomiast istniała tam praktyka leżenia krzyżem w czasie sprawowania Eucharystii[5]. Pokutnik był też zobowiązany do podejmowania różnorodnych praktyk pokutnych. Nie były one ściśle określone, ale każdy z nich miał świadomość, że winien pościć, poświęcać się dziełom miłosierdzia, rezygnować z rozrywek. Były to praktyki wymagające, stąd już przy przyjmowaniu do stanu pokutników zastanawiano się, konkretnie biskup, czy proszący o pokutę jest w stanie tym wymaganiom podołać. Pokuta miała być lekarstwem i dlatego biskup musiał stosować ją w umiejętny sposób[6]. Zakończenie pokuty i przyjęcie powtórne grzesznika do Kościoła było zazwyczaj aktem publicznym i wręcz uroczystym. Tylko wyjątkowo miało to wydarzenie formę prywatną. Działo się tak np. w przypadku choroby i niebezpieczeństwa śmierci. Wraz z rozwojem praktyki pokutnej zwiększał się katalog grzechów nią zagrożonych. To było w gestii biskupów i synodów. Również czas trwania pokuty za inkryminowany czyn mógł być różny w zależności od regionu. Tytułem przykładu można wspomnieć, że za zabójstwo pokuta mogła trwać dwadzieścia lat. Za kradzież, za przystąpienie do grupy heretyckiej – dziesięć lat[7]. W podobny sposób karano grzechy apostazji, bałwochwalstwa, uciekanie się do praktyk zabobonnych, krzywoprzysięstwa. Znaczną grupę stanowiły grzechy przeciw szóstemu przykazaniu[8]. Pokuta dla wszystkich Zasady dotyczące pokuty obowiązywały wszystkich chrześcijan w jednakowym stopniu, choć z ich egzekwowaniem mogły być czasem kłopoty. Znamienna w tym przypadku jest historia pokuty cesarza Teodozjusza. Był to cesarz o bardzo chrześcijańskich przekonaniach, ale spotkała go bardzo nieprzyjemna historia. W Tesalonice doszło do rozruchów, wywołanych przez tamtejszych kibiców. W tym mieście, tak jak w każdym większym mieście rzymskim, istniały drużyny rywalizujące w wyścigach rydwanów. To był taki ówczesny sport. Zwycięzcy tych zawodów byli bardzo popularni. Właśnie jeden z takich liderów popełnił wykroczenie o charakterze obyczajowym i został uwięziony z polecenia dowódcy tamtejszych służb porządkowych. Wiadomo, był to wojskowy, bo porządek w mieście utrzymywało wojsko. Rozwścieczeni kibice pochwycili wspomnianego dowódcę i go zlinczowali. Prawo cesarskie było w takich przypadkach jednoznaczne i bezwzględne. Do miasta przybyły posiłki wojskowe, mieszkańców spędzono na ówczesny stadion, losowo wybrano 7000 osób i te osoby stracono. Taka była praktyka. Jednak na wieść o tym bisku Ambroży z Mediolanu, bliski współpracownik dworu cesarskiego, napisał do cesarza Teodozjusza list, w którym zarzucił mu odpowiedzialność za śmierć tych mieszkańców Tesaloniki. Napisał mu, że jako cesarz miał takie prawo, ale jako chrześcijanin nie powinien dopuścić do przelewu krwi. W związku z tym stał się winnym śmierci tych ludzi, a co za tym idzie, wykluczył się z Kościoła. W konsekwencji nie może uczestniczyć w Eucharystii, o ile wcześniej nie wypełni pokuty publicznej[9]. Wybuchł wielka awantura. Cesarz nie czuł się winny, bo on własnoręcznie nikogo nie uśmiercił. Dla większości mieszkańców Cesarstwa to był szok. Nie mogli sobie wyobrazić, że cesarz, do niedawna wręcz postać ze świata bogów, ma stanąć wśród pokutników. A jednak biskup nie ustąpił i cesarz, wprawdzie symboliczną, ale pokutę odbył. W ten sposób surowe prawo kościelne zostało zachowane. Narodziny spowiedzi usznej Pokuta codzienna była sprawą indywidualną każdego chrześcijanina. W przypadku grzechów publicznych, karanych wykluczeniem z Kościoła, chcąc podjąć pokutę musiał zwrócić się do swojego biskupa „wyznając mu swój grzech”, a ten nakładał stosowna pokutę. Takie wyznanie grzechów funkcjonowało od chwili, gdy „druga pokuta” stała się możliwa. Z czasem, w niektórych kościołach byli ustanowienie kapłani, do których można było przyjść i wyznać grzechy, radząc się w sprawach pokuty. Było to możliwe, ale tylko w przypadku grzechów publicznie nieznanych. Była to zatem forma spowiedzi, która nie była wprawdzie powszechna, ale zyskiwała sobie coraz więcej zwolenników zwłaszcza w Kościele łacińskim[10]. Sposób odprawiania pokuty zmienił się mniej więcej w VI wieku za sprawą mnichów iroszkockich. Nie wchodząc w zbyt drobiazgowe wyjaśniania wystarczy powiedzieć, że chodzi o zwyczaje jakie rozwinęły się w klasztorach w Irlandii. Charakterystyczną cechą życia tych mnichów był bardzo surowy tryb życia oraz troska karność poszczególnych mnichów. Surowy tryb życia oraz umartwienia należały do istoty ich duchowości. Mnisi żyli w przeświadczeniu, że umartwienia i czyny pokutne są wyrazem prawdziwej pobożności. Podejmowali zatem surowe posty, spędzali godziny na modlitwie, często leżąc krzyżem, ale też ujarzmiali swoje ciało przez kąpiele w lodowatej wodzie, zachowując absolutne milczenie, powstrzymując się od snu, podejmując pielgrzymki, itd. Te praktyki miały również zapewnić mnichowi panowanie nad własnym ciałem, a zwłaszcza nad jego grzesznymi popędami. Miały zatem znaczenie terapeutyczne. Były traktowane jako lekarstwo na duchowe schorzenia, lub też środki zapobiegające upadkom. Nad dyscypliną klasztoru czuwał przełożony, którego władza była bardzo szeroka. Między innymi miał on również czuwać nad rozwojem wewnętrznym każdego członka wspólnoty klasztornej. Jednym ze środków do tego służących była kontrola nad praktykami pokutnym podejmowanymi przez poszczególnych mnichów. Zgodnie z tym, co już zostało powiedziane na temat pokuty, każdy mnich był zobowiązany podejmować czyny pokutne za własne grzechy. By im to ułatwić przełożony kontrolował tę sferę życia. W praktyce polegało to na tym, że mnich przychodził do przełożonego i przedstawiał stan swojej duszy, czyli grzechy, które popełnił. To były zarówno przekroczenia przykazań Bożych, ale również reguły klasztornej. Przedstawił również sposób, w jaki za te swoje grzechy chce zadośćuczynić. Mówił zarówno o uczynkach, jak też o myślach. Przełożony korygował te postanowienia. Mógł łagodzić, albo też zaostrzać proponowane środki. Jego zadaniem było też dobierania tych środków stosownie do popełnionych grzechów i możliwości mnicha. Miał być lekarzem duchowym, pomagając mnichowi skutecznie walczyć z grzechem i pokusami. Po takiej rozmowie mnich wracał do swych zajęć, pamiętając w pierwszej kolejności o odprawieniu wyznaczonej pokuty i stosowaniu się do wskazań przełożonego. W ten sposób tworzyła się praktyka zadość czynienia, czyli odprawiania pokuty za grzechy. Przez kilka pierwszych wieków stosowania tej praktyka zasada była jednak taka, że grzesznik wyznawał swój grzech, otrzymywał pokutę i dopiero po jej odprawieniu przychodził do kapłana po rozgrzeszenie[11]. Po jego otrzymaniu powracał do pełnej jedności z Kościołem. Te porady, nazwijmy je spowiedziami, odprawiano okresowo, zwłaszcza po większym niepowodzeniu, czyli gdy mnich miał niepokój sumienia, a potem wprowadzono je systematycznie, często co tydzień, czyniąc zeń praktykę pomocną dla rozwoju duchowego. Z czasem praktyka stosowana przez mnichów zaczęła być stosowana także w odniesieniu do ludzi świeckich. Nie mieli oni przełożonego w osobie opata klasztoru, ale mieli swoich duszpasterzy. W przeważającej części byli to mnisi, podejmujący dzieło najpierw ewangelizacji, a następnie normalne duszpasterstwo. Oni zaczęli pełnić rolę „spowiedników”. Korzystali rzecz jasna z własnego doświadczenia zdobytego w klasztorze. Dla ludzi świeckich praktyka ta stanowiła duże ułatwienie. Przeżywając niepokój sumienia związany z popełnieniem jakiegoś grzechu, szli do kapłana, otrzymywali pokutę i już spokojnie mogli przystępować do Komunii świętej. Oczywiście, kapłan podobnie jak opat wobec mnicha, powinien dobierać pokutę stosownie do penitenta. Pokutę każdy odprawiał we własnym zakresie, często w sposób trudno zauważalny dla innych. Tym samym rodziła się praktyka pokuty prywatnej. Zniknęli ludzie odprawiający pokutę publiczną. Pojawienie się tej formy pokuty oznaczało także możliwość jej powtarzania. W przypadku pokuty publicznej dopuszczano tylko jedną możliwość. Pokuta prywatna była powtarzalna, choć czasem mogła być wieloletnia. Od razu należy wspomnieć o dużych kontrowersjach, jakie się pojawiły w Kościele w związku z tą nowa praktyka pokutną. Synody końca VI wieku mocno oponowały, a nawet potępiały kapłanów pozwalających na powtarzanie pokuty[12]. Można się domyślać, że praktyka ta zaczęła być stosowana pod wpływem działalności mnichów iroszkockich, którzy ją zapoczątkowali. Księgi pokutne Każdy opat z czasem wypracowywał swój system nadawania pokuty. Dla ułatwienia spisywał sobie rodzaj pokuty zadawanej za poszczególne grzechy. Zaczęły powstawać tzw. księgi pokutne („libri poenitentiales”), zwane też penitencjałami. Najpierw służyły one jako pomoc w poszczególnych zakonach, a następnie wszystkim, którzy byli w praktyki pokutne zaangażowani. Dla wielu, zwłaszcza mniej doświadczonych duszpasterzy, była to ogromna pomoc. Księgi pokutne są to zbiory przepisów i zasad, którymi winny się kierować osoby wyznaczające grzesznikowi pokutę, w praktyce byli to mnisi przyjmujący spowiedź od wiernych. Spowiednik miał rozeznać sytuacje i stosownie do tego dobrać tak samo zadośćuczynienie, jak też odpowiednie lekarstwo. Od samego początku księgi pokutne składały się z opisu grzechów i nazwijmy to taryfy pokuty, jaką należało za dany grzech zadośćuczynić. Te katalogi grzechów się zmieniały, przede wszystkim powiększały, były coraz bardziej szczegółowe. Wynikało to z potrzeb, jakie mieli spowiednicy. Nie były to księgi oficjalne, stąd różnice między nimi. Każdy, nazwijmy to autor, katalogował grzechy i należną za nie pokutę według własnego uznania. Różnice między poszczególnymi księgami może nie są aż tak radykalne, ale z pewnością zauważalne. Nie było również przymusu stosowania taryf przewidzianych w danej księdze. To zależało od spowiednika. Księgi miały w tym względzie charakter konsultacyjny. Nie było zatem tak, że penitent z góry mógł przewidzieć jaka pokutę otrzyma. Liczyła się nie tylko materia grzechu, ale również okoliczności jego popełnienia, stan społeczny sprawcy, skutki jakie spowodował. Z perspektywy historycznej łatwo stwierdzić na jakie wykroczenia kładziono szczególny nacisk, jakie uważano za szczególnie niebezpieczne i groźne dla duchowości chrześcijańskiej, jakie się powtarzały. Księgi były środkiem kształtowania sumień i postaw moralnych. W najstarszych penitencjałach zwraca się uwagę tylko na większe wykroczenia, typu: zabójstwo, nierząd, świętokradztwo. W późniejszych również na mniejsze, zwłaszcza myśli. Najczęstszą formą pokuty był post, zwykle o chlebie i wodzie. Lżejszą było wyrzeczenie się spożywania mięsa, wina. Inną formą było odmawianie lub śpiewanie psalmów. Mogła to być czynność jednorazowa, np. odmówienie 50 psalmów, lub powtarzająca się: odmawianie określonej ilości psalmów przez wyznaczony czas. Formą pokuty dla małżonków była rezygnacja z pożycia małżeńskiego. Duchownych odsuwano od sprawowania funkcji sakralnych. Pojawiały się propozycje złożenia ofiar materialnych na cele sakralne lub na charytatywne. Pojawienie się pokuty w formie spowiedzi usznej stało się popularne w Kościele łacińskim. Inaczej było w Kościele greckim, ale to już temat odrębny. Polecana lektura: Księgi pokutne, A. Baron, H. Pietras (opracowanie), Synody i Kolekcje Praw 5, ŹMT, Kraków 2011. Chłapowiec M., Pokuta w dokumentach synodalnych chrześcijańskiej starożytności, „Vox Patrum” 30(2010), t. 55, 121 - 134. Kieling M., Zasady ogólne dotyczące praktyk pokutnych na podstawie „Libri poenitentales:, „Vox Patrum” 37(2017), t. 67, 225 – 240. Kieling M., Grzech i pokuta a świadomość świętości w późnej starożytności chrześcijańskiej,”Teologia Patrystyczna” 1(2004), 43 – 54. B. Kosecki, Wyznanie grzechów w praktyce pokuty Kościoła na Zachodzie, „Ruch Biblijny i Liturgiczny” 29 (1976), 65 -81. Myszor W., Grzech i pokuta w Kościele III wieku, „Teologia Patrystyczna” 1(2004), 7 – 18. Zawadzki W., Nauka o pokucie i praktyka pokutna w Kościele rzymskim w okresie starożytności chrześcijańskiej, „Vox Patrum” 10(1990), 807 – 815. [1] Didache 14,1, tłum. A. Świderkówna. [2] Orygenes, Homilie o Księdze Kapłańskiej 2,4, tłum. S. Kalinkowski. [3] Szerzej zob. M. Kieling, Zasady ogólne dotyczące praktyk pokutnych na podstawie „Libri poenitentiales:, „Vox Patrum” 37(2017), t. 67, 230 – 233. [4] Por. Sokrates Sozomen, Historia Kościoła 7,16, tłum. S. Kazikowski. [5] Por. Synod w Ancyrze (314 r.), k. 6; 7; 8. [6] Szerzej zob. Konstytucje apostolskie 2,41,tłum. S. Kalinkowski. [7] Por. Synod w Elwira, k. 22. [8] Por. Bazyli W., List w sprawie kanonów 217, tłum. Krzyżaniak. [9] Por. Św. Ambroży, Listy 11*, tłum. P. Nowak. [10] Szerzej zob. B. Kosecki, Wyznanie grzechów w praktyce pokuty Kościoła na Zachodzie, „Ruch Biblijny i Liturgiczny” 29 (1976), 71 – 72. [11] Tak było mniej więcej do IX wieku, zob. M. Kieling, Grzech i pokuta a świadomość świętości w późnej starożytności chrześcijańskiej, 45. [12] Por., Synod w Toledo w 589 roku, k. 11.

Od momentu wybuchu wojny na Ukrainie udało się nam wyekspediować szereg transportów kierowanych głównie do klasztoru w Rawie Ruskiej, który od 24 lutego 2022 r. stała się punktem pomocy humanitarnej dla uchodźców zmierzających do Polski z terenów objętych działaniami wojennymi, a obecnie mieszkają w nim sieroty ze wschodniej

Ciche i pokorne służebnice Pana. Zaślubione Bogu. Służące Jemu i ludziom. Służące. Koniec końców, to właśnie z służącymi często utożsamiane są siostry zakonne w Polsce. Czy pójście do zakonu to jednocześnie przyjęcie na służbę księżom i starszym siostrom w zakonie? Gdzie w tym wszystkim radość służenia Bogu? Nie pomylę się, jeśli napiszę, że w Kościele „ryby i zakonnice głosu nie mają”. Częściej niż siostry zakonne, ale pewnie trochę rzadziej niż kapłani wypowiadają się świeccy. Utarło się zatem przekonanie, że zakonnice to niewykształcone kobiety, które w swojej głupocie (przepraszam Siostry) oddały się na służbę… no właśnie – w zasadzie wszystkim. Historyczne zaszłości sprawiły, że siostry z zakonów, które uległy kasacie, nie miały się gdzie podziać i tak, często do ich charyzmatu, dołączył jeszcze jeden – służba kapłanom na plebaniach. Oprócz troski o zakrystię, niekiedy przygrywanie na organach, dbały o parafialny dom gotując i sprzątając. Tak, często jest do dziś, choć trzeba zauważyć, że wiele zgromadzeń znów powoli uniezależnia się od księży. I dobrze. W momencie, gdy służba zamienia się w niewolnictwo należy odciąć toksyczne więzy, nawet za cenę opuszczenia strefy komfortu. Być może wciąż za wolno, ale siostry wyłamują się ze stereotypu sióstr służek. Niesamowite dzieła które prowadzą – domy dziecka, pomocy społecznej, samotnej matki, przedszkola, szkoły – wymagają kwalifikacji, których nie powstydziłby się nie jeden manager, a siostry po prostu robią swoje. Także z edukacją wyższą sióstr nie jest tak źle, gdyż znakomita większość, jeśli nie wszystkie posyłane są na studia teologiczne, a niektóre z nich sięgają po jeszcze wyższe tytuły naukowe. O ile księży doktorów jest masa, to jeszcze kilka lat temu tytuł siostry doktor budził zdziwienie. Dziś już nie. Szerokość ich zaangażowania duszpasterskiego jest niezwykła – wiele z nich odwiedza więzienia, poprawczaki, posługuje w szpitalach, wyciąga dziewczyny z prostytucji i bezdomnych z życiowego dołka. Tysiące zakonnic za granicą stanowią często zielone oazy na pustkowiu laicyzacji, a tam, gdzie ludzie już zapomnieli, lub nawet nie poznali Bożej miłości przypominają o Jego realnej obecności niczym wieczna lampka przy tabernakulum. Także te klauzurowe, choć nieobecne dla świata, dają o sobie znać, przynosząc duchowe owoce swojej żywej obecności. Choć dla wielu ludzi habit jest jak ściana, której nie są w stanie pokonać, to myślę, że ŚDM w Krakowie udowodniły nam, że zakonnice to całkiem zwyczajne kobiety. Choć widok zakonnicy w fastfoodzie nadal zaskakuje (no przecież mają czasem ochotę na jakiś mleczny koktajl), to nie aż tak jak przed 2016. Bo zakonnica i burgera może zjeść, a może nawet piwa ze znajomymi skosztować. Bo dlaczego nie? To też człowiek. Kiedyś w rozmowach ze znajomymi przewinął się temat powołania i różnic między życiem księdza i zakonnicy. Niemal oczywistym było to, że księża mają lepiej. Od prozaicznego „świeckiego” wyjścia na miasto (bo siostra przecież nie porzuca habitu), po kwestie utrzymania i zarobków. Wniosek był prosty – o ile ktoś może iść „na księdza” między innymi z pobudek materialnych, to ten czynnik w wypadku sióstr zakonnych jest zdecydowanie nierealny. I to nie jest tak, że siostry żyją w skrajnym ubóstwie i przymierają głodem. Wiele z sióstr, z którymi rozmawiałem na temat zakonnego ubóstwa przyznaje, że ich styl życia nie różni się od statusu średnio sytuowanej polskiej rodziny. Podkreślić jednak należy, że w zakonach nie ma miejsca na rozrzutność i zachcianki. W niektórych zgromadzeniach siostry otrzymują skromne, ale wystarczające kieszonkowe, w innych potrzeby sygnalizowane są ekonomowi zakonnemu. Minęło już trochę czasu od mojej lektury „Zakonnice odchodzą po cichu” Marty Abramowicz. Choć jednym historie tam zawarte mogą się wydawać zdecydowanie przerysowane, drugim z kolei absolutnie prawdziwe, to zdecydowanie stonowałbym nastroje. Różnice między żeńskimi i męskimi zgromadzeniami zakonnymi są takie jak między kobietami i mężczyznami, stąd emocjonalność kobiet ma pewnie jakiś wpływ na atmosferę w domach. Studzeniu emocji może pomóc kapelan czy spowiednik, a wydaje się że formacja kapłanów ma w tej materii jeszcze wiele do nadrobienia. Dużą odpowiedzialność za atmosferę w zakonie ma jego głowa. To przełożony generalny odpowiada w pierwszej kolejności za realizację zakonnego charyzmatu, a by tego dokonać, potrzebny jest zgrany zespół. Źle się dzieje jeśli przełożona w swoich decyzjach bagatelizuje współsiostry, czy to młode, czy starsze, bo zarówno jedne jak i drugie wiele wnoszą we wspólnotę – długoletnie doświadczenie tak duchowe jak i duszpasterskie, młodzieńczy zapał, a także nieoceniony krzyż cierpienia. Trzeba jednak pamiętać, że tam gdzie człowiek, tam zawsze mogą pojawić się błędy. Bo jesteśmy tylko ludźmi. W mojej parafii jeszcze do dziesięć lat temu posługiwały siostry. Krajobraz rodzinnego miasteczka niczym złota nić przeszywały ciemne habity Sióstr Józefitek. Niemal 90 lat pobytu w Mielcu wypełniła troska o założoną ochronkę, a później przedszkole, katechizacja w szkołach podstawowych i katecheza maluchów w parafii, nieoceniona praca z dziewczynkami z Dziewczęcej Służby Maryjnej i niezwykłe świadectwo życia dawane młodzieży. Do tego tytaniczna praca w kancelarii parafialnej, troska o dom parafialny i kościół – od kwiatów i porządków po okolicznościowe dekoracje. Do dziś odwiedzając parafialną świątynie mam przed oczyma siostry, które zawsze zajmowały ławkę w pobliżu prezbiterium, a pośród pamiątek z dzieciństwa przechowuję dyplomy potwierdzające uczestnictwo w katechezach dla dzieci. Pamiętam jasełka organizowane w Parafii i późniejsze wyjazdy w różne zakątki w nagrodę za uczestnictwo. Pamiętam siostrę Balbinę, na której wieszaliśmy się w przedszkolu jak na choince i szybciutkie tempo siostry Marciny śpieszącej na lekcje do szkoły. Pamiętam siostrę Pacyfikę, która przynosiła nam na próby jasełek kanapki i herbatę, a jej donośny śmiech rozbawiał każde smutne serducho. Pamiętam siostrę Klemensę i taniec „Pingwinka” na rynku. Wspominam mądre rozmowy z siostrą Elizeuszą i wsparcie od siostry Viannei. Miałem to szczęście, że nie spotkałem złej siostry. Dla mnie wszystkie są święte. Dziękuję Wam Siostry! Choć z roku na rok sióstr ubywa, to wierzę, że Pan Bóg nie dopuści, aby wyginęły jak dinozaury. Poświęcenie swojego życia dla Pana Boga jest czymś po prostu pięknym. Jako że siostry zakonne są takim moim „hobby” (po prostu są jak superbohaterowie ze wszystkimi atrybutami – od superwdzianka, po supermoce) zawsze nowo poznane siostry pytam, czy są szczęśliwe. I wiecie co? Mimo pracy w trudnych środowiskach, różnorakiej sytuacji we wspólnocie, wszystkie zgodnie odpowiadają że tak. Bo życie dla Boga, z Bogiem i w Bogu zawsze daje szczęście.

Translate zastępca opata lub przeora w niektórych zakonach from Polish to English using Glosbe automatic translator that uses newest achievements in neural networks.
Nie można kultywować przebrzmiałych formuł, bo się wyginie jak dinozaury - mówi O. Paweł Kozacki. Joanna Podgórska: – „Zakony żeńskie pustoszeją” – pisze ojciec w jednym z ostatnich numerów miesięcznika „W drodze”. Spadek powołań do żeńskich wspólnot jest większy niż do męskich czy do seminariów duchownych. Coraz więcej zakonnic po ślubach wieczystych odchodzi. Jest aż tak źle?O. Paweł Kozacki: – Nie umiem podać dokładnych liczb, trzeba by zajrzeć do kościelnych statystyk. Mówiłem to w oparciu o obserwacje swoje i moich braci. Jesteśmy co prawda wyjątkowymi obserwatorami, bo spowiadamy siostry i rozmawiamy z nimi na zasadzie kierownictwa duchowego. To pozwala spojrzeć na życie wspólnot żeńskich od środka. Z drugiej strony, możemy być nie do końca obiektywni, bo trafiają do nas siostry, które się nie odnajdują, szukają wsparcia, pomocy. Są klasztory, gdzie od pewnego czasu nie było ani jednego powołania, i takie, gdzie bardzo wiele sióstr zrywa śluby wieczyste. Patrzymy na to z obawą. Znane i głośne były przypadki porzucenia zakonów przez mężczyzn. Udzielali wywiadów, pisali książki, tłumaczyli swoją decyzję. Nie słyszałam, by kiedykolwiek była zakonnica wypowiedziała się pod własnym nazwiskiem. Dlaczego one milczą?Odejście z zakonu może być sprawą osobistą i jednocześnie bolesną. Są osoby, które traktują takie odejście jako klęskę, bo jeśli ktoś złożył śluby wieczyste i je łamie, jest to forma zdrady. Można odejście pięknie uzasadniać, zwalając całą winę na opresywną instytucję Kościoła, ale można też mieć poczucie, że się zawiniło. Książki i wywiady bywają formą samousprawiedliwienia i szukania wzniosłych idei dla uzasadnienia swojego wyboru. Jeśli jednak ktoś ma poczucie, że zdradził, nic dziwnego, że się z tym nie obnosi, nie chwali się i wcale nie chce o tym mówić w mediach. Zresztą większość mężczyzn też odchodzi po cichu. Ksiądz opuszcza jedną placówkę, nie dociera do drugiej. Znika gdzieś po drodze. Podobno w przypadku zakonnic przyczyną odejścia rzadko bywa miłość do ma statystyk, które mówią, kto z jakiej przyczyny odchodzi, ale z mojego doświadczenia wynika, że i tak się zdarza. Osobiście znam siostry, które odeszły, bo związały się z mężczyzną. Choć w życiu zakonnym obu płci zakochanie bywa raczej konsekwencją niż przyczyną. Ktoś słabnie w wierze, nie odnajduje się we wspólnocie, czuje się samotny, zadania go przerastają i spotyka pokrewną duszę, która przytuli i pocieszy. W punkcie wyjścia jest pogubienie się w życiu zakonnym, a w konsekwencji związek z drugą osobą. Pewnie rzadko się zdarza, by szczęśliwa zakonnica nagle się zakochała i odeszła. Czytałam, że dla księży, w ich ocenie, najtrudniejsze jest dotrzymanie ślubów czystości, a dla zakonnic ślubów posłuszeństwa. Bo często wymaga się od nich posłuszeństwa bywa, choć częściej nie jest to ślepe posłuszeństwo podwładnych, ale nadużywanie władzy przez przełożone. Nie jest tak, że każą siostrze Petroneli sadzić drzewka do góry korzeniami, ale zdarzają się sytuacje, gdy jakaś przebojowa zakonnica robi coś sensownego, angażuje się, rozwija akcje, staje się znana w środowisku, a przełożona odsyła ją do pralni, żeby nauczyła się życia cichego i pokornego. Takich sytuacji znam sporo. Różne są motywacje przełożonych, bo bywa, że komuś woda sodowa rzeczywiście uderza do głowy i lepiej zdjąć go z eksponowanego stanowiska, ale czasem jest to zwykła zawiść i niezrozumienie. To, co jest nagminne w żeńskich wspólnotach, to używanie wielkich słów do uzasadnienia spraw prozaicznych. Na przykład przełożona podjęła nie najmądrzejszą decyzję założenia nowego klasztoru. Posłała tam trzy siostry, które znalazły się w trudnej sytuacji, jeśli chodzi o utrzymanie czy relację z parafią. Widać, że w punkcie wyjścia był to błąd, ale nikt nie powie: „To była błędna decyzja, spróbujcie ją jakoś udźwignąć”, tylko: „Taka była wola Boża, a skoro ją odrzucacie, to nie jesteście posłuszne Panu Jezusowi”. Znam historię byłej siostry, oczywiście NN, która pracowała z dziećmi upośledzonymi i fantastycznie się w tej pracy sprawdzała. Przeprowadzała adopcje, także zagraniczne. Dzieci ją uwielbiały. I nagle ją od tej pracy odsunięto. Gdy spytała dlaczego, usłyszała: bo tak. Można stracić poczucie że można. Czasem to: „bo tak”, wynika z nieumiejętności rozmowy. Rozumiem sytuację przełożonych, które mają pod sobą ileś placówek i wiele potrzeb. Czasem muszą trochę poprzestawiać ludzi, żeby sprostać wszystkim wyzwaniom. I zamiast wytłumaczyć, powiedzieć: „wiem, że ci ciężko, ale nie mam innego wyjścia”, mówią: „bo tak” albo powołują się na wolę Bożą. Tylko że człowiek wtedy czuje się jak pionek, który można dowolnie przesuwać. Ale też nie zawsze z jednej strony są głupie przełożone, a z drugiej biedne siostry. Bywa, że zakonnica uwije sobie ciepłe gniazdko, niewiele robi i ma wielkie pretensje, gdy zostanie przeniesiona. Czy jeśli chodzi o relację: przełożony – podwładni, klasztory żeńskie różnią się od męskich?Myślę, że kobiety potrafią sobie znacznie bardziej uprzykrzyć życie niż mężczyźni. Dlaczego?Nie wiem, ale widzę, jak to się dzieje. Utrudniają sobie życie mało ważnymi sprawami, czepiają się szczegółów, nie potrafią powiedzieć pewnych rzeczy wprost, odwlekają decyzje, a za brakiem zaufania idzie kontrola każdego kroku podwładnej. Niektóre przełożone zachowują się tak, jakby były obdarzone charyzmatem nieomylności, zawsze wiedzą, co jest wolą Bożą. Może to konflikt pokoleniowy? Młode kobiety są coraz bardziej ambitne, lepiej wykształcone i zderzają się ze starszymi siostrami wychowanymi w dawnym duchu. Z opowieści innej byłej zakonnicy wynika, że młode kobiety idą do klasztoru w poszukiwaniu duchowości, a stykają się z religijnością infantylną, pełną rutyny, sloganów i przerostu formy nad też bywa. Jedna wizja Kościoła zderza się z drugą. Dramat tych wspólnot polega na tym, że przychodzą sensowne dziewczyny do zakonu, a starsze siostry są bardziej nimi przestraszone niż zachwycone szansą rozwoju. Gdy jeszcze starsze boją się nowości i na przykład na Internet i komputer patrzą podejrzliwie, to muszą rodzić się konflikty. Ale potrafiłbym wskazać przypadki, gdy dziewczyny sporo młodsze ode mnie urządziły sobie wzajemnie piekło. To znów nie jest biało-czarny podział na starsze, które nie rozumieją młodszych, więc je gnębią. To są hermetyczne światy, ale coś czasem przenika na zewnątrz. Podobno przyjaźń między siostrami nie jest dobrze widziana?Tak, ale też nie do końca. Kiedy wstępowałem do zakonu prawie 30 lat temu, zbyt bliskie relacje nazywano kolesiostwem, próbowano je sztucznie regulować, by naturalne więzy międzyludzkie nie górowały nad duchowymi. Tak się nadal może zdarzać w żeńskich wspólnotach, ale na pewno nie we wszystkich. Znam takie, w których do przyjaźni między siostrami jest bardzo sensowne podejście. Wydaje mi się jednak, że w żeńskich klasztorach trudniej o przyjaźń niż w męskich. W rozmowach z siostrami podkreślam zawsze konieczność tworzenia więzi, które pomogą przeżywać trudności. Spotkałam się z opinią, że głównym problemem zakonnic w Polsce jest to, że księża traktują je jako tanią siłę roboczą, usługową część Kościoła: zakrystię sprzątnąć, kurze na ołtarzu powycierać, ugotować, poprać i jest problem. Mógłbym opisywać litry łez wylewanych przez siostry z tego powodu, jak zostały potraktowane przez księży. W dyskusji na ten temat, którą jakiś czas temu zamieścił miesięcznik „Więź”, padło nawet sformułowanie: praktyka uświęconego wiem dlaczego uświęconego. Po prostu – chamstwa. Inna wypowiedź zakonnicy w tej dyskusji mówi o poczuciu całkowitej dominacji. Księżą traktują je jako „coś” rodzaju nijakiego, jak te opowieści. W latach 90. robiliśmy numer „W drodze” na temat zakonnic. Jeden z wywiadów nosił tytuł: „Bóg nie chce, byśmy były wycieraczkami”. Siostry nie powinny pozwolić, by nimi pomiatano. Na szczęście coraz częściej nie pozwalają: studiują, prowadzą rekolekcje, wyjeżdżają na placówki misyjne. Co ciekawe, te z misji często nie chcą wracać do Polski, bo tu czują się infantylizowane, pozbawione odpowiedzialności. Niestety, są nadal księża widzący zakonnice jako pokorne myszki, mrówki robotnice, które skrzętnie zrobią swoje i nie mają zdania na żaden temat. A w żeńskich wspólnotach ten model duchowości też był przez lata lansowany. To się wzajemnie napędzało. Klasyczny model ale wzmocniony jeszcze podziałem klasowym. Kiedyś obowiązywała w klasztorach praktyka dwóch chórów. Były panny posażne, które obejmowały pierwszy chór, zajmowały się rzeczami duchowymi czy, powiedzmy, wyszywaniem serwetek. I były siostry z biednych domów, które szły do chóru drugiego, a ich zadaniem było np. oporządzać krowy. Echa tego da się dziś jeszcze odnaleźć. A może stosunek do zakonnic wynika z tego, że spora część kleru w ogóle traktuje kobiety protekcjonalnie: niewiasta obdarzona geniuszem macierzyńskim ma się realizować w rodzinie. Skoro odrzuca rodzinę i macierzyństwo, no to niech się zajmie w tym jest. Większość Polaków ma korzenie na wsi, a na wsiach model patriarchalny był silniejszy niż w miastach. Ale to nie jest jedyna przyczyna. Pomijając fakt, że są księża, którzy protekcjonalnie traktują również mężczyzn, to widziałem siostry, które same wpędzały się w kierat pracy. Nie ma nic złego w tym, że wspólnota powstaje w celu posługi innym: najuboższym, chorym, dzieciom, czy po to, by pomagać w parafii. To może być droga do świętości, ale musi być wybrana świadomie i nie może polegać na samej robocie. Znam wielu wspaniałych księży i sensownych sióstr, którzy odeszli od kapłaństwa czy z zakonu, bo mieli tyle obowiązków, że się zarobili. Zabrakło im czasu na modlitwę, na odpoczynek. Na Zachodzie polskie zakony żeńskie postrzegane są jako trochę betonowe, przywiązane do anachronicznych reguł, mające absolutnie bezkrytyczny stosunek do Kościoła i papieża. W porównaniu choćby z amerykańskimi, które odrzucają zewnętrzne formy, takie jak habit, i potrafią podjąć spór z potem znikają, bo nie mają powołań. W Stanach Zjednoczonych najwięcej powołań ma ta gałąź dominikanek, która nosi habity i dba o zachowywanie reguły. Po wspólnotach, które w latach 60. i 70. poszły w kontestację hierarchii i bunt przeciw papieżowi, dziś zostały domy staruszek na wymarciu. Czekają teraz na wsparcie betonowych sióstr z Polski. Cała sztuka polega na tym, by ewangelicznie ze skarbca wybierać rzeczy stare i nowe. Nie można kultywować przebrzmiałych formuł, bo się wyginie jak dinozaury, ale też nie jest rozwiązaniem bezkrytyczny kult współczesności i przejmowanie wszystkiego, co ze sobą ona niesie. A może idea zakonu nie pasuje już do współczesnej wyemancypowanej kobiety?Życie zakonne zasadniczo nie pasuje do tego świata. Początki zakonów wzięły się z tego, że po 314 r., gdy chrześcijaństwo stawało się coraz bardziej oficjalną religią, coraz bardziej związaną z cesarstwem, część gorliwych chrześcijan poczuła, że alians ołtarza z tronem nie wychodzi im na dobre, że ich wiara stygnie. Poszli więc na pustynię, by żyć z Jezusem. Z kobietami to jest jeszcze inna historia. Popularność zakonów żeńskich na przełomie XIX i XX w. wynikała z tego, że była to niemal jedyna droga, na której kobieta mogła się realizować poza rodziną; choćby poświęcić się opiece nad chorymi czy sierotami. Dziś można to robić w świeckim Jeszcze w czasach komuny nasza szara, beznadziejna rzeczywistość nie oferowała młodym ludziom – ani kobietom, ani mężczyznom – zbyt wielu atrakcyjnych możliwości rozwoju. Wtedy powołanie do zakonu dawało poczucie, że można żyć pożytecznie i sensownie. Dziś cały świat stoi przed młodymi otworem. Konkurencja jest ogromna. To może być powód spadku powołań, nie tylko do żeńskich klasztorów. Ale nigdy bym nie powiedział, że życie zakonne nie pasuje dziś do kobiety. Trzeba pamiętać, że fundament życia zakonnego nie polega na tym, co się robi, ale na tym, kim się jest, na tożsamości, którą człowiek zyskuje poprzez powołanie darowane przez Jezusa. Również życie wspólnotowe ma swoją wartość. Razem da się zrobić więcej. Trzeba – ze świadomością, że świat się zmienia – przemyśleć formy zaangażowania i obecności zakonnic. Bo do zakonów nadal zgłaszają się fantastyczne kobiety. Coraz lepiej wykształcone, aktywne, znające swoją wartość. Szkoda ich na sprzątanie kościoła. Skoro mogą katechizować, prowadzić rekolekcje, misje, warto im to umożliwić. Będzie to z pożytkiem dla nich i dla Kościoła. Zakonnicy mają jednak większą przestrzeń wolności. Mogą chodzić „po cywilnemu”, gdy chcą, pójść na basen czy nawet na piwo. Zakonnice specyfika polska. Czeska dominikanka, której lekarz zalecił pływanie, idzie w habicie na basen, wchodzi do szatni i wychodzi w stroju kąpielowym. Wyobraźmy sobie, jaka by była na to reakcja w katolickiej Polsce. Sensacja i zgorszenie! Czesi przyjmują to z pełnym spokojem. U nas niewiele zgromadzeń pozwala siostrom na zdjęcie habitu. Czasem dochodzi do absurdu. Siostry przebierają się w krzakach, bo według reguły mogą chodzić po górach w stroju cywilnym, ale z klasztoru muszą wyjść w habicie. Kiedy one przełamią milczenie? Rozmowę o sprawach kobiet w zakonach chciałam przeprowadzić z kobietą, ale znalezienie zakonnicy, która jest gotowa otwarcie mówić, graniczy z lat temu rozesłałem do znajomych sióstr ankietę dla miesięcznika „W drodze”. Prosiłem o anonimowe odpowiedzi. Otrzymałem wiele zapewnień, że ją wypełnią, i ani jednej wypełnionej ankiety. W chrześcijańskich periodykach czasem zabierają głos, ale nieufność wobec świeckich mediów jest jedna ze wspólnot przyjęła dziennikarkę. Potem siostry były bardzo rozgoryczone tym, co napisała i jak je potraktowała. Bo łatwo opisać zakonnice jako dziwolągi. Ale im bardziej ten świat jest zamknięty, tym bardziej dziwaczne rzeczy sobie ludzie im dziwniej je opisują, tym bardziej one się zamykają. To jest błędne koło. Ale obawa przed świeckimi mediami to tylko jedna z przyczyn. Kiedyś zakonnica udzieliła mi wywiadu za zgodą swojej przełożonej generalnej, natomiast przełożona bezpośrednia urządziła jej potworną awanturę, że o niczym nie wiedziała. Od sióstr słyszę, że pojawia się w takich sytuacjach element zawiści. Jak któraś coś powie lub wydrukuje pod nazwiskiem, to wcześniej czy później usłyszy, że robi z siebie gwiazdę, że się promuje, że się wymądrza. Dlatego wolą nie zabierać głosu. Tu widzę raczej kobiecą zawiść, a nie patriarchat. Układy, które są w klasztorach żeńskich, zamykają im usta. Patriarchalna zasada, kobieta niech milczy w kościele, też tu chyba działa. Zachodnie zakonnice otwarcie stawiały kwestię kapłaństwa kobiet. U nas trudno to sobie ale nie można traktować pragnienia kapłaństwa kobiet jako kwestii najważniejszej. Znam siostry, które mówią, że są spełnione w swoim zakonie i kapłaństwo nie jest im do szczęścia potrzebne. Myślę, że są w tym szczere. Ojciec Paweł Kozacki dominikanin, od marca 2010 r. przeor Konwentu Świętej Trójcy w Krakowie. Publicysta, były redaktor naczelny dominikańskiego miesięcznika „W drodze”, autor zbioru medytacji biblijnych „Szczęśliwe wariactwo”, współautor książki „Spowiedź bez końca. O grzechu, pokucie i nowym życiu”. 1 Oto jest reguła życia zakonu sióstr ubogich, założonego przez świętego Franciszka: 2 zachowywać świętą Ewangelię Pana naszego Jezusa Chrystusa, żyjąc w posłuszeństwie, bez własności i w czystości. 3 Klara, niegodna służebnica Chrystusa i roślinka świętego Ojca Franciszka, przyrzeka posłuszeństwo i szacunek papieżowi
- Klasztor musiałam opuścić wczesnym świtem, żeby nikt nie widział. I tak jestem przez współsiostry potępiona. Dla nich wystąpienie z zakonu to zdrada - opowiada była zakonnica. Historia 1: - Byłam w zakonie kontemplacyjnym, czyli w takim, gdzie większą część dnia się medytuje, rozważa i modli. To były piękne chwile. Wyciszyłam się, poznałam samą siebie. Po kilku tygodnia zdecydowałam jednak, że zakonnicą nie będę. Nie podobały mi się te sztuczne gesty, nadmierna życzliwość, nieschodzące z ust uśmiechy. To "coś" ciągnęło mnie do świata zewnętrznego. Nie było mi łatwo odejść, bo wystąpienie z zakonu, nie mając nawet ślubów, jest bardziej potępiane przez społeczeństwo niż rozwód, zdrada, przemoc. Gdy zrzucasz welon zakonny, możesz liczyć się do końca życia z tym, że będziesz wytykana, a za plecami będziesz słyszeć: "To jest ta gorsza".Historia 2: - Jako nastolatka udzielałam się mocno w życie mojej parafii. Współorganizowałam schole, oazy, pielgrzymki, śpiewałam w chórze kościelnym. Pochodzę z bardzo religijnej rodziny. Gdy zakomunikowałam bliskim, że będę zakonnicą, cieszyli się. Po paru tygodniach pobytu za klasztornymi murami wiedziałam, że to nie dla mnie. Jestem spokojna, ale ten spokój w klasztorze przerażał mnie. Lubię, jak wokół mnie dużo się dzieje, lubię załatwiać, działać, organizować. Tego mi brakowało. Gdy się pakowałam, jeden z kleryków powiedział mi, że o osobach, które odchodzą z seminarium, mówi się, jak o umarłych. Współsiostry mówiły mi, że zdradziłam Boga, zmarnowałam swoje powołanie, a skoro tak, to zmarnuję całe życie. Klasztor musiałam opuścić wczesnym świtem, żeby nikt nie widział. Od odejścia z seminarium minęły cztery lata. Rodzina pogodziła się z moją decyzją. Teraz jestem szczęśliwą mężatką. Niedługo na świat przyjdzie nasze pierwsze 3: - Krótko przed ślubami zakonnymi, zrezygnowałam. Wstyd przyznać, ale wiedziałam, że nie mogę do końca żyć w czystości. Popęd seksualny był większy. Oficjalną przyczyną było jednak to, że czuję, że nie mam powołania. Nie miałam wyrzutów, gdy odchodziłam. Teraz mam chłopaka, planujemy ślub. Wie o mojej przeszłości. Tyle, że on chodzi do kościoła, ja - nie. Potrzebuję czasu na to, żeby móc do niego każda kobieta, która decyduje się wstąpić do zakonu, jest pewna swojego wyboru. Po to jest czas do ślubów wieczystych czy pobyt w seminarium, żeby się przekonać co do słuszności (czy niesłuszności) wyboru tej drogi życiowej i ewentualnie ją zmienić. Zmienić znaczy także: Tragedia pod Golubiem. Zginęły dwie osoby [zdjęcia]Jedne kobiety zjawiają się tutaj z powołania albo zdaje im się, że to powołanie. Nie brakuje jednak "kandydatek" na siostry, które wstępują do klasztoru z ciekawości. Często już podczas postulatu, czyli w okresie pierwszego etapu pobytu w zakonie, przekonują się, że to nie dla nich. Rezygnacja po paru latach może wynikać z tego, że osoba zaczynała mieć wątpliwości już wcześniej, ale sama siebie oszukiwała, że ma Czasami Bóg wzywa osobę do zakonu, by nauczyć ją czegoś i odejście wcale nie znaczy, że jesteśmy do niczego - piszą na jednym z forów niedoszłe powstał w oparciu o wypowiedzi z forów internetowych, pytanie - rozmowa z Magdaleną Mateją.
Z czego utrzymują się zakony? Większość z pracy zarobkowej swoich członków. I tak z najnowszego Rocznika statystycznego Kościoła katolickiego w Polsce wynika, że niemal co piąta siostra zakonna zasila budżet swojego zgromadzenia (zakonnicy ślubują ubóstwo i nie mają własnych pieniędzy, nawet gdy je formalnie, na podstawie umowy o pracę, zarabiają) pensją nauczycielską, a
Examples Stem Każdego dnia, opierając się na ramieniu pielęgniarza lub przeora, mężczyzna szedł o kilka kroków dalej. Przeor, człowiek wcale bystry, zauważył, że Prostaczek ma nieco zarostu: wiedział, że Huroni go nie mają Literature Wyraźne życzenie założyciela, by przeor był, podobnie jak on sam, pustelnikiem, wkrótce zlekceważono. Literature - Philip z Gwynedd, przeor Kingsbridge. - Jego głos był donośniejszy, niż zamierzył. Literature Przeor, toż on umarł z piętnaście lat temu Literature Nagle zrozumiał, że jeśli przeor wie o spotkaniu z Rają, to może wiedzieć także o celu jego poszukiwań. Literature Zdaje się, że przeor cię wzywa. Tylko brat Rogelio pozostał przy boku przeora Literature Aliena i Jack przeszli przez cmentarz, omijając plac budowy, i weszli do domu przeora. Literature Oczywiście było możliwe, że król działa na własną rękę, chociaż przeor w to nie wierzył, podobnie zresztą jak Gabriel. Literature –Tak jest, mój panie biskupie powiedział przeor Philip z dobrze udanym uśmiechem, po czym ruszył do wyznaczonej pracy. Literature Następnego dnia poczuł, że jest gotów stawić czoło przeorowi. Literature Usłyszał głos stojącego przy nim Philemona: — Spróbuj zachować spokój, ojcze przeorze. Literature - Zmarszczył brwi wpatrując się w nią. - Już przedyskutowałaś ten pomysł z przeorem Jonatanem, tak? Literature To tylko słowa, przeorze. Od ojca przeora Nicolas dostał list wprowadzający, który miał usunąć wszystkie przeszkody. Literature Przeor uświadomił sobie, że ustawili stopy trumny w górze, przez co święty stał teraz na głowie. Literature Przeor Wishart pogładził brodę w wilgotnej ciemności Literature Kiedy byłem nowicjuszem, pracowałem z przeorem Philipem i Tomem Budowniczym jako nadzorca robót. Literature Mógł pozostać lojalny wobec przeora Philipa. Literature Przyjechał lord William, przeor Godwyn i Edmund Wooler. Literature Wybrany na przeora opactwa, piastował to stanowisko aż do momentu, kiedy został arcybiskupem Canterbury w 1093 roku. Literature Postanowił ukryć pochodzenie piratów i zwrócić się do przeora. Literature Przeor Harndonu pchnął swojego konia. Literature
Otwiera się furta. Furta klasztoru Klarysek od Wieczystej Adoracji przy ul. Henryka Pobożnego 7 w Słupsku. Uśmiech siostry Krystyny w drzwiach i zaproszenie do rozmównicy wyłożonej boazerią. Ciepły półmrok, dwa rzędy stołów zastawionych jedzeniem dla gości. Dziś święto Matki Boskiej Anielskiej. Z Wikisłownika – wolnego słownika wielojęzycznego Przejdź do nawigacji Przejdź do wyszukiwaniaprzeor (język polski)[edytuj] wymowa: ​?/i znaczenia: rzeczownik, rodzaj męskoosobowy ( kośc. przełożony klasztoru (w niektórych zakonach męskich np. u dominikanów i bonifratrów) ( kośc. zastępca opata odmiana: ( przypadekliczba pojedynczaliczba mnogamianownikprzeorprzeorzyprzeorowiedopełniaczprzeoraprzeorówcelownikprzeorowiprzeorombiernikprzeoraprzeorównarzędnikprzeoremprzeoramimiejscownikprzeorzeprzeorachwołaczprzeorzeprzeorzyprzeorowiedepr. M. i W. lm: (te) przeory przykłady: składnia: kolokacje: synonimy: ( pryjor antonimy: hiperonimy: hiponimy: holonimy: meronimy: wyrazy pokrewne: rzecz. przeorat mrz, przeorstwo n forma żeńska przeorysza ż przym. przeorski związki frazeologiczne: etymologia: łac. prior[1] uwagi: tłumaczenia: ( zobacz listę tłumaczeń w haśle: opat angielski: ( prior czeski: ( převor m; ( převor m francuski: ( prieur m hiszpański: ( prior m niemiecki: ( Prior m włoski: ( priore m źródła: ↑ Hasło „przeor” w: Wielki słownik języka polskiego, Instytut Języka Polskiego PAN. Źródło: „ Kategoria: polski (indeks)Ukryte kategorie: polski (indeks a tergo)Język polski - rzeczownikiJęzyk polski - rzeczowniki rodzaju męskiegoJęzyk polski - rzeczowniki rodzaju męskoosobowegoJęzyk łaciński w etymologii Poranek w biurze, widok sfrustrowanych planistów i wielka panika - to to co spotyka zdziwionego Darka (autora) w pracy w poniedziałek rano. Dobry Leader zawsze zaczyna od przywitania i dobrej kawy ze swoim zespołem. Wiec pytam o zdrowie, miniony weekend oraz o powód paniki. W odpowiedzi otrzymuje informacje, tą z opisu na początku artykułu.
Naszymi ustami możemy podawać plotkę lub pocałunek, słowa miłości lub zdrady. Wczoraj Judasz zdradził Jezusa pocałunkiem, dziś kładziemy palec na usta, wstrząśnięci tym, do czego zdolny jest człowiek. Tylko ludzie są zdolni do mowy i do pocałunku. Milczenie rodzi się w nas, gdy spotykamy się z tajemnicą, która przekracza nasze rozumienie. Hiob spierający się z Bogiem, kiedy ten w końcu ukazał mu wielkie dzieło stworzenia i jego harmonię, mówi: „Jam mały, cóż Ci odpowiem? – rękę przyłożę do ust. Raz przemówiłem nie więcej, drugi raz niczego nie dodam” (Hiob 40, 5). W Muzeum Narodowym w Warszawie przechowywany jest fresk z połowy VIII wieku, przedstawiający św. Annę w geście nakazującym milczenie. Przypuszczalnie ma on symbolizować niepokalane poczęcie Maryi, które według legendy nastąpiło przez pocałunek Anny z Joachimem przy bramie jerozolimskiej. Anna wobec tajemnicy wzywa do zachowania milczenia. Mowa tutaj o apokryficznym opowiadaniu o niepokalanym poczęciu, ale przecież tym milczeniem przepełnione są Ewangelie, szczególnie tekst św. Łukasza. Maryja przez cały czas milczy na temat poczęcia Jezusa. Milczy Józef. Milczy wreszcie Zachariasz, którego niemota jednocześnie staje się proroctwem, o tym, który ma się narodzić. Święta Anna, Faras VIII w. Św. Ignacy Antiocheński w liście do Efezjan pisze o trzech tajemnica, które zostały ukryte przed Szatanem: „Nie pojął książe tego świta dziewictwa Maryi ani Jej macierzyństwa, podobnie jak śmierci Pana, owych trzech głośnych tajemnic, które dokonały się w ciszy Boga” (19,1). W tekście greckim mówi się nie o głośnych (lub „sławnych”), lecz o krzyczących tajemnicach. Trzy momenty, o których wspomina Ignacy, to chwile największego emocjonalnego napięcia: poczęcie, poród i śmierć. Te trzy tajemnice zostały skryte przed Szatanem, ponieważ nikt wtedy nie krzyczał. Dokonały się one również nie w milczeniu, lecz w ciszy Boga. Tekst grecki mówi o „hesychia Teou” – pokoju Boga. Gest milczenia, który widzimy na starożytnym fresku, z jednej strony jest wezwaniem do uszanowania tajemnicy, z drugiej do walki z Szatanem. Milczenie czyni niewidocznym dla jego oczu to, co poczyna się w nas z Boga. Istnieje jeszcze jeden starożytny obraz przedstawiający bardzo podobny gest. Jest na nim dziewczyna z herkulańskiego fresku. Historycy sztuki nazwali ją Safona. Tak opisuje ją Zygmunt Kubiak: „w jednej ręce trzyma ona woskową tabliczkę do pisania, a w drugiej rylec, który w zamyśleniu przytknęła do zamkniętych ust: coś ma napisać, a teraz milczy: nie chce przemówić mową inną niż mowa sztuki”. Autor zestawia ją ze św. Anną z Faras „z palcem przyciśniętym do warg, tak samo dziwna, nie do zapomnienia”. Gest Safony oznacza jednak coś zupełnie innego niż gest św. Anny. To nie jest wezwanie do uszanowania tajemnicy, lecz moment oczekiwania na natchnienie, kiedy łaska poezji spłynie na jej usta, a z nich na rylec i tabliczkę. Jest w tym oczekiwaniu na natchnienie, odpowiedzialność, która wie, że słowa najważniejsze potrzebują czasu, ponieważ będą powtarzane przez wielu. Safona, Herkulanum I w. W Wielka Sobotę wszystko milczy. Kościół powstrzymuje się od sprawowania Eucharystii. W tym milczeniu odnajdujemy milczenie św. Anny, jak również milczenie Safony. Przede wszystkim myślę tu o adoracji tajemnicy. W starożytnej homilii przeznaczonej na Wielką Sobotę, czytamy: „Co się stało? Wielka cisza spowiła ziemię; wielka na niej cisza i pustka. Cisza wielka, bo Król zasnął. Ziemia się przelękła i zamilkła”. Śmierć i zmartwychwstanie Chrystusa wzywa nas do milczenia, które wypływa z ogromu tajemnicy, przed którą stajemy. Równocześnie to milczenie ma jeszcze inny wymiar. Jest ono walką ze zwątpieniem, które może się w nas zrodzić. Zachariasz, kiedy zwątpił w słowa anioła, został dotknięty niemotą, również dlatego, żeby swej niewiary nie rozsiewał dalej. Milczenie chroni nas przed atakami złego ducha. Ogarnięci pokojem i milczeniem samego Boga, pozostajemy niezauważeni przez diabła. I wreszcie milczenie Wielkiej Soboty, jest milczeniem pełnym nadziei. Jest oczekiwaniem na słowa, które dopiero przyjdą: „Zmartwychwstał! Nie ma go tutaj.” Na głównym korytarzu krakowskiego klasztoru dominikanów widnieje napis: SILENTIUM. Często nie dostrzegamy jego paschalnego wymiaru, a odczytjemy go jedynie jako zewnętrzny nakaz zachowania ciszy i nie przeszkadzania drugim. Milczenie zakonne ma jednak głęboki teologiczny wymiar, szczególnie związany z tajemnicą Wielkiej Nocy. Dawno temu o. Emanuel Działa OP pisał o odradzającym się powoli zainteresowaniu milczeniem: „Wydaje się, że jest obecnie w Kościele nie tylko oznaka osłabienia najświętszego prawa milczenia, lecz również pewne oznaki renesansu. Np. w niektórych polskich seminariach duchownych święte milczenie jest w większej cenie niż w niektórych starych zakonach, gdzie rojno i gwarno. Sami świeccy okazują potrzebę religijnego milczenia, występują z różnymi interesującymi pomysłami i w tej atmosferze czują się dobrze. Osobne miejsce w żywieniu się świętym milczeniem zajmują chorzy, zwłaszcza wielcy chorzy, dla których choroba stała się codziennym chlebem. Milczenie przed Bogiem pozwala im wejść głębiej w tajemnicę Odkupienia, lepiej zrozumieć lub raczej odgadnąć tajemnicę swego krzyża. To właśnie wśród nich rodzi się najczęściej modlitwa kontemplacyjna, pokrzepiająca ich w ich trudnym życiu”. Milczenie prowadzi nas do spotkania, do słów, które niosą życie i do pocałunku, który jest spotkaniem z Bogiem. Kontemplacja rodzi się w milczeniu. Fra Bartolomeo, Święty Dominik, XV w. Tekstu kazał się pierwotnie na stronie
Komtur, inaczej komandor – zwierzchnik domu zakonnego w niektórych zakonach rycerskich . Później w państwach tych zakonów – zarządca okręgu, prowincji , złożonej z 1 lub kilku zamków i przyległego terytorium. W zakonie krzyżackim podlegali mu prokuratorzy.
Ks. prof. Czesław S. BartnikW Kościele polskim zainicjowano pod koniec sierpnia 2008 r. dyskusję nad kadencyjnością proboszczów. Kwestię tę podnoszono już w roku 1998 na II Polskim Synodzie Plenarnym w celu, jak mówiono, ożywienia duszpasterstwa i wprowadzenia pewnej „demokratyzacji” wśród termin „kadencyjność” może mieć trzy znaczenia: – proboszcz pracuje kadencjami, np. przez 5 czy 7 lat, najpierw jedną kadencję na danej parafii, potem drugą kadencję tamże i ewentualnie dalsze, z tym że koniec kadencji stanowi pewien próg; – proboszcz pracuje przez jedną kadencję na jednej parafii, potem kadencję na innej parafii itd.; – i wreszcie prezbiter pracuje jako proboszcz przez jedną czy drugą kadencję, a potem wraca do stanu wikariusza. W rezultacie termin „kadencyjność” jest niejasny, ale może zostać prawnie dopracowany. Z historii urzędu proboszcza Urząd proboszcza nie jest z ustanowienia Bożego – nie mylić z jego kapłaństwem – jak biskupstwo i papiestwo. Ale sięga w pewnej formie aż do II wieku, do tzw. chorepiskopów, czyli biskupów wiejskich. Na początku, jak wiemy, duszpasterstwo zorganizowane miało samo miasto, bo tylko ono liczyło się w kulturze śródziemnomorskiej i rzymskiej. Każde miasto miało biskupa. Lecz szybko okazało się, że duszpasterstwo trzeba organizować także na wsi czy na terenach podmiejskich. Trzeba więc było duszpasterzy ludu wiejskiego. A zatem biskup miasta wyświęcał biskupa dla wsi – jako chorepiskopa; chora po grecku to wieś, a episkopos – to zarządca. Chorepiskop był zależny całkowicie od biskupa miasta. Chorepiskopi z czasem organizowali coraz szersze duszpasterstwo na wsi z grupą prezbiterów, którym przewodzili. Tak zaczęły się pierwotne „parafie”, czyli probostwa. Parafia po grecku to „paroikia”, czyli osiedle „blisko miasta”. Przewodniczący administracyjnie tej wspólnocie pozamiejskiej nazywał się „parochus”. Polskie „proboszcz” powstało z łacińskiego „praepositus” – przełożony. Lecz od początku zaistniały problemy układu duszpasterstwa parafialnego do miejskiego, biskupiego. W bardzo licznych regionach Kościoła powszechnego duszpasterstwo prowadzili duchowni ze święceniami biskupimi, co trwało aż do szczytowego średniowiecza, ale gdzie indziej przełożeni parafii coraz częściej nie otrzymywali święceń biskupich i byli tylko prezbiterami, oczywiście zawsze podległymi ściśle biskupowi miasta. Ciekawe, że w III wieku w Rzymie, w mieście liczącym blisko milion mieszkańców, Papież musiał pewne rejony miasta powierzyć grupom prezbiterów, których było tam dużo. I tak już wtedy obok parafii wiejskich pojawiły się także parafie miejskie. Formy parafii i status jej przełożonego dosyć głęboko się zmieniały w ciągu wieków, ale instytucja proboszcza, uformowana ostatecznie w późniejszym średniowieczu na bazie feudalizmu, przetrwała do dziś. Proboszcz nieusuwalny W duchu „demokratyzacji” już w okresie Soboru Watykańskiego II pojawiały się, choć raczej marginesowe, żądania, żeby wprowadzić kadencyjność nie tylko dla proboszcza, ale także dla Papieża i biskupów. Na przykład biskup miałby piastować swój urząd przez 5 lat, a potem zejść do prezbiterów, żeby zostać proboszczem lub nawet wikariuszem. Z Holandii dochodziły i takie propozycje, żeby z kolei i prezbiter funkcjonował jako taki tylko przez 5 lat, a potem żeby się żenił i „szedł do cywila”. Powoływano się tu na pseudopsychologię, że celibat i dłuższe sprawowanie jakiejś ważniejszej funkcji deprawują człowieka osobowościowo. W przypadku pracy kapłanów, którzy pozostają kapłanami aż do śmierci, trzeba koniecznie odróżnić zwykłe jakieś administrowanie czy funkcje niejako zewnętrzne od właściwego duszpasterzowania. Administratorzy i różnego rodzaju kierownicy mogą być zmieniani co pewien czas swobodnie. I tak się też dzieje w dykasteriach rzymskich: w diecezjach, zakonach i różnych organizacjach kościelnych, choć np. generał jezuitów wybierany jest dożywotnio. Natomiast mimo ustanowienia wieku emerytalnego nie ma kadencyjności w urzędach, przez które kapłan staje się głową, filarem i sercem Kościoła. Ponieważ parafia jest również sub-Kościołem w ramach Kościoła diecezjalnego, dlatego i proboszcz nie jest li tylko tymczasowym, prowizorycznym zarządcą, zwykłym administratorem czy urzędnikiem, lecz całą swoją osobą bierze z woli biskupa zaślubiny z parafią i staje się jej strukturą stałą. Prawdę tę oddał wyraźnie Kodeks Prawa Kanonicznego z roku 1917, postulujący, by biskupi mianowali „proboszczów nieusuwalnych” (inamovibiles), choć i tacy mogą być w pewnych przypadkach swobodnie przez biskupa usunięci. Chodziło o umocnienie roli proboszcza i w ogóle prezbitera. Jednakże, niestety, kodeksowe zalecenie stanowienia proboszczów nieusuwalnych natrafiło na wielkie trudności, tak że w diecezjach polskich przed wojną było proboszczów nieusuwalnych najwyżej po paru w diecezji albo i nie było ich w ogóle. Kodeks Jana Pawła II z 1983 r. poszerza postulat nieusuwalności na wszystkich proboszczów, stanowiący, że „proboszcz winien cieszyć się stałością i dlatego ma być mianowany w tym względzie na czas nieokreślony” (kan. 522). Lecz ponieważ po Soborze już w niektórych krajach wprowadzono kadencyjność, dlatego Kodeks politykę regionalną pozostawia Konferencji Episkopatu (ks. prof. Jan Dudziak). Niektórzy mówią, że nie ma dziś procedury prawnej usuwania proboszcza z urzędu wbrew jego woli. Jest to nieprawda. Owszem, nie można usunąć proboszcza zwykłym listem czy przez internet, ale w KPK jest procedura usuwania proboszcza (kan. 1740-1752). Biskup musi tylko postawić zarzuty na piśmie i zasięgnąć opinii dwóch duszpasterzy wyznaczonych przez Radę Kapłańską. Po dekrecie zwalniającym z urzędu może proboszcz odwołać się do Rzymu, ale stanowisko musi od razu opuścić, choćby nawet był ciężko chory. Oczywiście, usunięcia z urzędu nie należy mylić z przejściem na emeryturę po ukończeniu, zwykle, 70. roku życia. Cele wprowadzenia kadencji Kadencyjność proboszczów ma swoje cele praktyczne. Jej zwolennicy podają następujące: – Nastąpi ożywienie duszpasterstwa parafialnego, żeby nie było starczego marazmu i bezruchu, a duszpasterz w starym miejscu się „wypala”, w nowym zaś może podjąć pracę z nową energią i swobodą działań. – Będzie sprawniejsza polityka personalna biskupów i lepsze wykorzystanie księży zdolniejszych. – Będzie prostsze niwelowanie różnych konfliktów proboszcza z wiernymi i parafianie łatwiej obdarzą zaufaniem nowego proboszcza. – Nastąpi większa dyscyplina i ściślejsza współpraca duszpasterska z biskupem. – Łatwiejsze będzie wykorzystanie energii i talentów młodszych duchownych, którzy, często długo, nie mogą się doczekać pracy samodzielnej. – Zwiększenie mobilności proboszczów po to, żeby przeciwdziałać pewnej „klasowości”, kiedy to jedni są zawsze na parafiach małych i ubogich, a drudzy wiecznie na parafiach wielkich i bogatych, czyli tworzą się plebejusze i arystokracja. – Ułatwienie odejścia z parafii z twarzą, zarówno wtedy, gdy praca źle się układa, jak i wtedy, gdy parafianie usiłują księdza „nie wypuścić”. Zdecydowana preferencja stabilności Kanony KPK z roku 1917 i 1983, zalecające mocną stabilność urzędu proboszcza, wyrażają głęboką mądrość Kościoła: pastoralną, eklezjalną, społeczną i psychologiczną. 1. Mówiąc wprost: kadencyjność proboszcza pomniejsza w sposób oczywisty znaczenie prezbitera, jego godność, względną samodzielność, odpowiedzialność za parafię i odbiera mu jakąś pełnoprawność, czyniąc z niego tylko delegata czy nawet chłopca na posyłki, choć i proboszcz działa in persona Christi – w Osobie Chrystusa. Polski proboszcz przez wieki był równy co najmniej wójtowi czy burmistrzowi miasta. 2. Prawdziwy proboszcz to nie tylko jakiś przewodniczący grupy księży, towarzystwa czy rady parafialnej. Jest on związany z powierzoną sobie parafią na śmierć i życie powołaniem kapłańskim, miłością eklezjotwórczą, ofiarnością, wiernością. Oddaje swoim parafianom całego siebie, całą swą wiedzę, mądrość, doświadczenie i swoją jedyną samorealizację w życiu. Wrasta w daną społeczność jako jej rdzeń duchowy i zespala się z nią tym bardziej, im jest dłużej, jeśli jest akceptowany. Parafianie inaczej są związani z księdzem wikariuszem, choć bardziej go lubią towarzysko, a inaczej z długoletnim proboszczem. Proboszcz długoletni nabiera wspaniałych cech ojcowskich, kiedy wielu swoich parafian chrzcił, udzielał im Pierwszej Komunii Świętej, spowiadał ich, udzielał im ślubu, podzielał ich radości i smutki, był współuczestnikiem losów tej społeczności; kiedy wrósł w ich niszę kulturową, obyczaje, język, mentalność, orientacje polityczne, patriotyzm i w całe życie charytatywne, socjalne i duchowe. W każdym razie nie jest to tymczasowy najemnik kościelny. Można słusznie odnieść do dobrego proboszcza słowa Pisma Świętego: „Owce słuchają głosu pasterza; woła on owce swoje po imieniu i wyprowadza je (na niwę Pańską). A kiedy wszystkie wyprowadzi, staje na ich czele, a owce postępują za nim, ponieważ głos jego znają. Natomiast za obcym nie pójdą, bo nie znają głosu obcych (…). Dobry pasterz daje swoje życie za owce. Najemnik zaś i ten, kto nie jest pasterzem, którego owce nie są własnością, widząc nadchodzącego wilka, opuszcza owce i ucieka (…), dlatego że jest najemnikiem i nie zależy mu na owcach” (J 10, 3-13). Oczywiście jakieś nieporozumienia lub zatargi nie wszystkie są z winy proboszcza, jak lekkomyślni ludzie zwykli nieraz mniemać i plotkować. Zdarzają się bowiem nierzadko wilki drapieżne w samej owczarni, działające skrycie lub otwarcie przeciwko pokojowi i Kościołowi. 3. Trzeba odróżnić, jak wspominałem, znamię pasterskie od zwykłego administrowania czy dyżurowania, jak się dzieje w probostwach zespołowych. Podobnie nie wolno mieszać autentycznego przygotowania do określonej roli w życiu, do zawodu, z jakąś prowizoryczną, dyżurną funkcją. W jakimś fałszywym pędzie do „demokracji” uchodzi to nieraz uwadze nawet wybitnym środowiskom. Weźmy jeden z takich przykładów negatywnych. Studiując historię pewnego seminarium duchownego, zauważyłem, że przez trzy wieki mylono tam fachowość z prowizoryczną funkcją. Seminarium to prowadził pewien zakon. Kadencyjne były nie tylko stanowiska rektora, wicerektora, prefekta i spowiednika, ale także profesorów seminarium. Jednych i drugich zmieniano co trzy lata. Była to fałszywa „urawniłowka” z wielką szkodą dla rzeczy. Poza tym wchodziła zapewne w grę błędna zasada ascetyczna, żeby nie przywiązywać się ani do ludzi, ani do pracy czy funkcji. Co do przełożonych to można się jeszcze zgodzić, jeśli stanowią zespół zakonny i koleżeński, ale nie sposób zrozumieć kadencyjności i przemienności profesorów. Jeden profesor wykładał przeważnie kilka różnych przedmiotów przez trzy lata, potem zlecano mu inne przedmioty na następne trzy lata. Jeśli najpierw ktoś był specjalistą np. od języka greckiego, hebrajskiego lub łaciny, to po trzech latach musiał porzucić te przedmioty, uczyć np. liturgiki, homiletyki lub i prawa kanonicznego. Zresztą w instytucjach kościelnych jest nieraz do dziś taki woluntaryzm, że nieprzygotowanie czy brak odpowiednich zdolności mianowanego zastąpi łaska Boża, która idzie mechanicznie za posłuszeństwem. Pomieszania płaszczyzn unikały natomiast – i unikają do dziś – uniwersytety. Kadencyjności podlegają zarządzający i przewodniczący: rektorzy, dziekani, dyrektorzy itp. Na Uniwersytecie Jagiellońskim do wojny wybierano rektora i dziekanów co roku. Ale nie ma kadencyjności co do profesorów, którzy stanowią substancję stałą uniwersytetu. Przygotowują się do swej specjalności zwykle przez dziesiątki lat i potem wiążą się z instytutami, katedrami, badaniami, prowadzą długo swoich magistrantów, doktorantów, habilitantów, konstruują swoją szkołę naukową. Wprawdzie Stany Zjednoczone mają u siebie pewną kadencyjność profesorów – na pięć lat, z możliwością ponawiania tej pięciolatki, jeśli będą dobre opinie studentów – ale ostatecznie grają tu rolę względy komercyjne. 4. Probostwo, jeśli jest kadencyjne, zwłaszcza krótkokadencyjne, narusza jedną z podstawowych zasad życia, a mianowicie zasadę poczucia bezpieczeństwa. Jest to zasada nie tylko psychologiczna, ale i społeczna. Na stanowisku ważnym, trudnym, wymagającym oddania się w całości i usensowiającym życie konieczna jest stabilizacja i długa niezagrożona perspektywa. Nominacja zaś nieudana – z tym są faktyczne problemy – i tak może być w każdej chwili odwołana. Tymczasem po nominacji na kadencję, powiedzmy pięcioletnią, kapłan staje się prawdziwym proboszczem może dopiero w piątym roku. Ważniejsze dzieła podejmuje i prowadzi ciągle z drżeniem, czy go nie odwołają lub czy mu przedłużą kadencję. W pięciolatce nie sposób się zmieścić, gdy ktoś buduje kościół, plebanię lub inny budynek kościelny. Zwykle następca będzie miał inną koncepcję budowy. Jeszcze trudniej może być z szybkim zdobyciem zaufania ze strony parafian. Trudno jest z odbudową duchową parafii, a nawet z prowadzeniem różnych akcji kościelnych i społecznych. Nowy proboszcz nie zna ludzi, nie wie, jak się obracać w urzędach, niełatwo chwyta potrzeby parafian. Trzeba czasu na poznanie środowisk społecznych, kulturalnych i politycznych, a także zwyczajów i różnych osobliwości pobożnościowych. W Austrii nie tak dawno w pewnej parafii wierni wyrzucili księdza polskiego za to, że wprowadził nabożeństwo różańcowe. Wprawdzie kuria stara się dobierać odpowiednich ludzi do konkretnych parafii, ale polityka personalna jest szalenie trudna, dużo jest pomyłek; biskupi mają z tym najtrudniej. Jakże trzeba też liczyć się z ambicjami człowieka. Król francuski Ludwik XIV miał mówić: ilekroć na stu kandydatów na wyższe stanowisko mianuję jednego, to zyskuję 99 wrogów i jednego niewdzięcznika. Nie mówię już o trudnościach nominacyjnych w krajach, gdzie nominacje zatwierdza państwo. Władze mogą nowego kandydata nie zatwierdzić, jak to było u nas za PRL. Wielu sądzi, że takie sytuacje już się nie powtórzą, ale są jeszcze takie w niektórych krajach świata, a zresztą i w UE, gdzie nie tylko spycha się Kościół na forum prywatne, ale chce się nim zarządzać, o czym świadczy atak Parlamentu Europejskiego z dnia 4 września 2008 r., zakazujący Kościołowi obrony życia i stosowania w życiu publicznym katolickiej etyki. Ateizm publiczny ma zawsze charakter terrorystyczny. 5. Owszem, w niektórych krajach jest lub była kadencyjność: w Niemczech wynosi 10 lat, w Italii – 9, w USA – 5 lat. Ale w tych krajach proboszczowie są na pensji i różne inwestycje są prowadzone z puli państwowo-kościelnej. Dlatego proboszczowie są tam jedynie urzędnikami czy funkcjonariuszami, nie są wewnętrzną strukturą społeczności wiernych. Przy tym każdy otrzymuje tę samą taksę, czy pracuje, czy nie pracuje, czy pracuje na parafii olbrzymiej czy małej. Toteż wielu księży ucieka z dużych parafii, bo jest tam więcej pracy. Ponadto parafie tam podlegają w dużej mierze świeckim. To oni są właściwymi proboszczami, a proboszcz jest jedynie liturgiem i takim Don Kichotem religijnym bez realnego znaczenia. Taki zatem może być zmieniany co miesiąc. Z powodu braku księży w Niemczech „proboszczami” bywają przeważnie kobiety, które rządzą żelazną ręką, nie dopuszczają do żadnej demokracji i przy tym tworzą już jakieś inne chrześcijaństwo. Gdzie rządzą jeszcze księża, to kadencyjność jest fikcją, podobnie jak i emerytura. Z powodu braku kapłanów biskupi tu i ówdzie prawie na kolanach proszą proboszcza po siedemdziesiątce, żeby pracował dalej. A trzeba zwrócić uwagę, że już i u nas z powodu ateistycznego liberalizmu liczba powołań szybko spada. 6. Księża jako ludzie nie są ani z papieru, ani wszyscy nie są straceńcami całopalnymi. Mają swoje określone osobowości i swoją zdrową ambicję. Kapłaństwo nie przekreśla silnej osobowości, a raczej ją bardziej wzmacnia. Niektórzy utopiści psychologiczni powiadają: niech proboszcz po pięciu latach zostanie znów wikariuszem, bądź w tej samej parafii, bądź w innej, biedniejszej. Jest to myśl w duchu zemsty proletariatu: zniszczyć i podeptać wyższego. Czy może być ktoś generałem sztabowym, a po pięciu latach już tylko adiutantem majora lub czyścić mu buty? Powtarzam: w zakonnych probostwach zbiorowych, zespołowych, może jeden być proboszczem przez miesiąc, a drugi przez drugi miesiąc. Ale to nie jest właściwe probostwo, jest to duszpasterstwo pielgrzymkowe lub objazdowe. Jest to po prostu „parafia zakonna”, wydzierżawiona jakby od diecezji. Na Soborze dyskutowano o możliwości diecezjalnych probostw grupowych, gdzie księża mieszkają razem i obsługują kilka parafii wokoło. Ale to nie przeszło ze względu na osłabienie więzi duchownego z daną parafią. 7. Oczywiście, nie każdy nadaje się na proboszcza. A każdy ksiądz musi do niego dorosnąć wiekiem, osobowością, mądrością, doświadczeniem i zmysłem ojcowskim. Trzeba też mieć specjalne cechy gospodarza parafii. Przy tym należy pamiętać, że typowy polski proboszcz jest epigonem dobrego dawnego szlachcica: ma poczucie niezależności, godności, honoru, misji duchowej. Ma plebanię zawsze dla wszystkich otwartą, jest gościnny, zawsze czymś poczęstuje, nie tak jak np. w Austrii, gdzie księdza gościa po Mszy Świętej nie poczęstuje nawet herbatą. Proboszcz polski jest patriotą, ma zmysł społecznikowski, podejmuje różne ważne inicjatywy i działania nie tylko kościelne, ale i socjalne, jest promotorem życia wiejskiego i robotniczego. Orientuje się w polityce. Wspiera szkolnictwo, dobre obyczaje, kulturę. Organizuje opiekę nad ubogimi, chorymi, wykluczonymi i wspiera różne akcje w czasie kataklizmów i katastrof. Gra rolę psychologa w wielkich nieszczęściach. Godzi zwaśnione małżeństwa i rodziny, zwalcza patologie społeczne. Służy radą władzom i instytucjom świeckim. Jest ojcem dla młodych, bratem dla dorosłych, synem dla miejscowych patriarchów i bohaterów narodowych. Przede wszystkim buduje Kościół Chrystusowy, jest prawą ręką biskupa w parafii i reprezentantem Kościoła powszechnego. Może to wszystko czynić w sposób bardziej radykalny ewangelicznie niż władza diecezjalna, która musi byś związana pewną ogólną dyplomacją i kompromisami. Kadencyjność urzędu proboszczowskiego, zwłaszcza krótkoterminowa, nie oznacza pozytywnej demokracji lub jakiejś formy sprawiedliwości wśród kleru, lecz jest raczej spłyceniem tego fundamentalnego urzędu i rozluźnianiem więzi duszpasterskiej z instytucją Kościoła. Dlatego, moim zdaniem, w Polsce powinna być zaniechana.
Odnalezione fragmenty najstarszego kodeksu rękopiśmiennego z klasztoru cystersów 31 NR 19 (28) BIBLIOTEKA 2015 PL ISSN 1506-3615 Jakub Łukaszewski Uniwersytet im. Adama Mickiewicza w Poznaniu

Bracia wybiorą go w sobotę. Nie wiem, czy to prawda. Być może warto to sprawdzić. Kiedyś, będąc na początku dominikańskiej drogi, usłyszałem od jednego ze starszych dominikanów, że Konstytucja Stanów Zjednoczonych Ameryki wzorowana jest na Księdze Konstytucji i Zarządzeń Braci Zakonu Kaznodziejów. Jak już pisałem, nie wiem, czy to prawda. Jednak podobieństwa pomiędzy tymi dokumentami są spore. Pierwsze podobieństwo to fakt, jaki wzbudzają emocje przez wyborami. Każdy przypomina ich doniosłość, wzniosłość i wyjątkowość. Punkt drugi to system, który obierają sobie za wiodący – demokracja. Punkt trzeci: z Konstytucjami się nie polemizuje. Ciekawe, czy Amerykanom uratowało to skórę tak często, jak dominikanom. Punkt czwarty to wybory. Warto tych podobieństw poszukać. W redakcji bardzo często trwają dysputy teologiczno-filozoficzno-prawne bądź po prostu ludzkie, w jaki sposób zwykłemu ziemianinowi opowiedzieć o rzeczach fascynujących, chociaż dla niektórych – pojęciach z kosmosu. Przy wyborze prowincjała przez dominikanów pojawia się takich spraw wiele. Sama Kapituła Prowincji ma ich w sobie mnóstwo. Przy czytaniu tego tekstu będziemy mogli to sprawdzić. Kapitularz, skrutator, protokolant, wikariusz, socjusz, definitor, sekretarz czy sam prowincjał stojący na czele prowincji, w której skład wchodzą klasztory, czyli konwenty i domy. Te pierwsze z przeorami i ich subprzeorami, te drugie – tylko, a może i aż, z przełożonymi. Można się w tych terminach pogubić. Niemniej jednak w najbliższą sobotę bracia prezbiterzy (nazywani ojcami, bądź w mniej zorientowanych na życie zakonne środowiskach: księżmi), którzy jednocześnie skończyli 30 lat, od lat dziesięciu będąc w Zakonie (czyli po profesji prostej1) i od trzech lat po profesji uroczystej2, mogący jednocześnie być szafarzami sakramentu pokuty i pojednania, będą mogli zostać prowincjałem3. Z grona dokonujących wyboru – przypominam, jest ich 54 – wybiera się dwóch skrutatorów. To oni liczą głosy i czuwają nad praktycznym przebiegiem głosowania. Wyboru strzeże wikariusz Prowincji, czyli przeor klasztoru, w którym odbywa się kapituła. Stara się on, aby wszystko działo się zgodnie z opisywanym w tym miejscu prawem. Całość skrupulatnie notuje brat będący protokolantem (zapewne z tyłu głowy pojawił nam się protokół – tak, to od tego). Kapitularze są zgormadzeni w jednym miejscu. Do urny (nie mylić z pogrzebową) od najstarszego precedencją4 wrzucają kartki, z ważną dla każdego z nas formułą, którą powtarzamy przy każdym wyborze przełożonych: „wybieram lub postuluję” oraz imieniem i nazwiskiem swojego kandydata. Dzień wcześniej bracia obradują, zastanawiając się nad kandydatami na tzw. traktatusie. W czasie wyboru obowiązuje milczenie. Wrzucanie głosów do wspomnianej urny kończy najmłodszy z uczestników Kapituły. Kiedy ten wrzuci swój głos, wspomniani wcześniej skrutatorzy liczą, ile ich oddano. To, co zostało wrzucone, porównują z liczbą głosujących, a kiedy wszystko się zgadza – przystępują do sprawdzenia, komu ile głosów przypadło. Włącz się do akcji #OgarnijKapitułę Dołącz do wydarzenia Jeżeli któryś kandydat uzyskał bezwzględną większość ważnie oddanych głosów, zostaje naszym prowincjałem. Jeżeli nasz mistrz generalny5 zatwierdzi wybór, nowo wybrany przełożony będzie rządził polskimi dominikanami przez najbliższe cztery lata. Bracia uczą się prawa przez całe życie. Najintensywniej – podczas nowicjatu, który jest okresem próby w Zakonie. Zdajemy sobie zapewne dobrze sprawę z tego, że trudno przedstawić tu wszystko tak, jak być powinno przedstawiane. Teraz jednak łatwo zorientować się, dlaczego wśród wielu z nas przed wyborami tyle dysput. Od przedstawionej powyżej wersji wydarzeń istnieje kilka wyjątków. Niektóre sprawy warto byłoby doprecyzować. Kiedy w czterech tysiącach słów chce się napisać o kilkuset równie ważnych, chcąc jednocześnie oddać wartość rzeczywistości, którą opisują, od razu natrafia się na szereg przeszkód. Przeszkody mogą zniechęcać. Mogą również prowokować do dalszej drogi. Wszak cel jest niezwykle istotny. Jeżeli rozpoczęliśmy od Konstytucji, na nich też skończymy. Są zaproszeniem do tego, aby przejść fascynującą drogę, której elementem jest nasza demokracja. Drogę, którą Zakon idzie przez ponad osiemset lat. To czas, żeby pomyśleć o kolejnych czterech. 1 To pierwsze śluby (posłuszeństwa, ubóstwa i czystości) składane przez braci po ukończeniu przez nich nowicjatu. Są ślubami na „jakiś czas”, obowiązują do wygaśnięcia bądź do ślubów wieczystych, o których niżej. 2 Śluby wieczyste zobowiązują brata do życia radami ewangelicznymi (tak inaczej nazywa się śluby czystości, posłuszeństwa i ubóstwa) aż do śmierci. 3 Należy spełnić jeszcze kilka innych warunków, ale to tekst o Konstytucjach i wyborze prowincjała, a nie o samej Konstytucji. Zaufajcie nam na słowo. 4 W zakonach liczy się czas bycia we wspólnocie, a nie wiek brata (chociaż ten także ma dla nas znaczenie). Stąd precedencja to nie kolejność od najstarszego wiekiem do najmłodszego, a kolejność od starszeństwa wśród braci, licząc tych o największym stażu w Zakonie, do tych najkrócej w nim będących (niekiedy wiekiem trochę starszych od tych poprzednich – tak, można się pogubić). 5 Mistrz generalny, czyli generał Zakonu – następca św. Dominika; obecnie jest nim o. Gerard Timoner OP. 1 lutego 2018, 17:47

.